Latarnik pracujący w Zatoce Moskitów w Aspinwall, koło Panamy zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.. Domyślano się, że porwało go morze, tym bardziej że zaginęła również jego łódka. Sytuacja wymagała znalezienia nowego pracownika latarni, ponieważ szlak morski z Nowego Jorku do Panamy był często uczęszczany przez okręty. Zatoka Moskitów jest pełna piaszczystych ławic i zasp, pomiędzy którymi droga jest trudna nawet w ciągu dnia. Obowiązek znalezienia pracownika spadł na konsula Stanów Zjednoczonych działającego w Panamie. Miał na to zaledwie 12 godzin, dlatego zadanie wydawało się bardzo trudne. Szczególnie, że zawód ten wiąże się z samotnością. Latarnik musiał być osobą odpowiedzialną i sumienną, a codzienność w tym zawodzie nie należała do łatwych. Osoba, która się zdecyduje na bycie latarnikiem, decyduje się jednocześnie na „życie klasztorne, a nawet więcej niż klasztorne, bo pustelnicze”. Praca w latarni morskiej wymagała całodobowej służby z wyjątkiem wolnej niedzieli, była więc niemal jak więzienie. Żywność i woda przewożone były łodzią z Aspinwall. Do zadań latarnika należało nie tylko zapalanie latarni na noc, ale również wywieszenie różnokolorowych flag wskazujących zgodnie ze wskazaniem barometru. Latarnik w ciągu dnia kilka razy musiał chodzić na górę, pokonując ponad 400 stopni.
Wielkie było zdumienie konsula. Gdy szybko na wakujące stanowisko zgłosił się Polak o nazwisku Skawiński. Był to starszy człowiek około siedemdziesięcioletni, o niebieskich oczach, wyprostowany, który poruszał się jak żołnierz. Wyglądał na smutnego, ale wzbudzał zaufanie. Konsul Mr Izaak Falconbridge zapytał o doświadczenie i sumienność kandydata. Skawiński opowiedział, że jest Polakiem, tuła się po świecie od lat i teraz potrzebuje spokoju. Chciałby osiąść w jednym miejscu, dlatego posada latarnika bardzo mu odpowiada. Pytany o referencje wyjął zawiniątko z odznaczeniami na polu bitwy. Okazało się, że walczył w powstaniu listopadowym, w wojnie domowej w Hiszpanii, we Francji, w węgierskim powstaniu narodowym, a w końcu w Ameryce w wojnie północ-południe. Konsul miał jednak wątpliwości co do kondycji starszego człowieka, ale Skawiński zapewnił go, że da sobie radę. Zapytany o motywację starzec odpowiedział, że przez całe życie „był jak okręt, któremu burza łamała maszty, rwała liny (…), który jednak zawinął do portu”. Teraz chce zacumować, odpocząć. Konsul, który miał dobre, proste serce, był wzruszony odpowiedziami starca. Polski tułacz otrzymał pracę i jeszcze tego samego dnia pojechał na latarnię.
Skawiński nareszcie odnalazł spokój i bezpieczną przystań. Rozkoszował się ciszą i długo stał na balkonie patrząc w morze. Wspominał swoje dotychczasowe awanturnicze życie i jego trudy. Czegokolwiek by się nie chwycił, zawsze mu się to nie udawało, a próbował wielu różnych zajęć i zawodów oraz biznesów. Pracował m.in. przy kopaniu złota w Australii, szukał diamentów w Afryce, był strzelcem rządowym w Indiach Wschodnich, pracował w handlu, miał warsztat kowalski w Heleni, służył jako majtek na statku kursującym pomiędzy Bahią i Bordeaux. Fortuna często mu sprzyjała, ale równie często los się od niego odwracał. Ludzie mówili nawet, że miał pecha, niekiedy prześladowały go wszystkie cztery żywioły, a on sam wierzył, że dosięgała go jakaś mściwa ręka. Teraz zastanawiał się, co może wydarzyć się na w miejscu, do którego trafił.
Przez lata bardzo zmienił się jego charakter. Miał ogromną cierpliwość przechodzącą niemal w rezygnację, a dawny spokój zmienił się w skłonność do roztkliwiania. Dopadała go nostalgia – widok jaskółek czy śniegu na wierzchołkach gór przypominał mu utraconą ojczyznę i wyciskał łzy z oczu. Po tylu latach zawsze jednak był pełen ufności i nie tracił nadziei, że jeszcze wszystko będzie dobrze. W takim stanie ducha zapragnął spokoju i wówczas trafiła mu się posada latarnika. Miejsce, w którym zaznał spokoju, było teraz tym, czego potrzebował najbardziej. Na takich rozmyślaniach bohatera minął pierwszy wieczór, podczas gdy na horyzoncie pojawiały się okrętowe światełka. Skawiński w końcu poszedł do swojej izby, aby zasnąć, a na zewnątrz rozpętała się burza.
II
Ponoć majtkowie wierzą, że morze potrafi wołać marynarzy po imieniu. Podobnie może wołać człowieka starość Czas płynął nieubłaganie. Skawiński bez zarzutu wypełniał swoje obowiązki, stał się odludkiem, zaś latarnia jego „pół-grobem”. Życie było tam monotonne i gdy człowiek z niej wychodził, zewnętrzny świat wydawał się pełen bodźców. Na latarni było tylko niebo i woda, a pomiędzy nimi ludzka samotność. Każdy dzień wydawał się taki sam i różniła je tylko pogoda. Polak czuł się jednak szczęśliwy, jak nigdy w życiu. Wstawał rano, brał posiłek, czyścił soczewki latarni, a potem obserwował z balkonu żagle statków, a także miasteczko Aspinwall. Z oddali wszystko było maleńkie. Około południa rozpoczynała się sjesta, a wraz z nią nadchodziła totalna cisza. Również bohater wówczas najlepiej wypoczywał. Wydawał się nawet szczęśliwy. Zżył się ze swoją wieżą, latarnią, urwiskiem i samotnością. Zbierał ślimaki i chodził na ryby. Obserwował także piękne widoki, które nie ograniczały się tylko do miasta. Z wyspy było widać również las podzwrotnikowy pełen pięknej roślinności. Skawiński wspomagał się także lunetą, przez którą dojrzeć potrafił nawet małpy, marabuty i papugi. Wspominał swój pobyt w dżungli amazońskiej, kiedy po rozbiciu się, błąkał się w zielonym gąszczu całymi tygodniami. Wiedział wówczas, że na każdym kroku może czaić się śmierć. Słyszał wówczas grobowe głosy wyjców, ryki jaguarów, widział olbrzymie węże, znal jeziora leśne rojące się od krokodyli. Teraz z przyjemnością obserwował ten świat z daleka, czując się bezpiecznie w wieży, chroniła go ona przed wszelkim złem. Czasem opuszczał ją tylko w niedzielę, aby udać się do kościoła. Po mszy kupował hiszpańską gazetę lub pożyczał nowojorską od Falconbridge’a z nadzieją, że znajdzie w nich jakieś wieści z Europy, gdzie zostawił swoje serce. Po mszy wracał jednak natychmiast na swoja wyspę, szczęśliwy, bowiem nie dowierzał stałemu lądowi. Niekiedy też, gdy łódź przywożąca na co dzień wodę i żywność przybijała do wysepki, schodził z wieży, by pogawędzić ze strażnikiem Johnsem. Potem jednak zdziczał. Coraz rzadziej schodził na ląd, przestał czytać gazety i dyskutować na polityczne tematy z Jahnsem. Bohaterem rządziła nie tyle nostalgia, ale rezygnacja – cały świat zaczynał i kończył się na wyspie. Zanim się obejrzał, tkwił w swoim świecie, zżył się też z myślą, że nie opuści wieży aż do śmierci i zapomniał, że poza nią coś jest. Stał się mistykiem.
III
Zdarzyło się jednak coś, co przebudziło go z letargu - pewnego dnia do Skawińskiego wraz z żywnością dotarła paczka. Zaskoczony bohater czym prędzej ją otworzył i ujrzał polskie książki, w tym „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. Nie wierzył własnym oczom. Zapomniał, że przeczytał niegdyś w pożyczonym od konsula „Heraldzie” o powstaniu polskiego towarzystwa w Nowym Jorku, do którego wysłał spontanicznie połowę swojej pensji, z którą zresztą i tak nie miał co robić na wieży. Jak się okazało, towarzystwo, chcąc się odwdzięczyć, przesłało mu książki. Latarnik nie mógł uwierzyć, że trzyma w rękach polską literaturę. Pierwszą z książek, po którą sięgnął, była poezją autora, którego czytał już dawniej w Paryżu, Algierze i Hiszpanii. Przez lata zajęty był wojaczką, dlatego dawno nie miał książki w rękach. Teraz w ciszy na swojej wyspie z niedowierzaniem przewracał stronę tytułową. Chwila wydawała mu się wyjątkowo uroczysta. Bohater zaczął czytać na głos: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie!”. Wzruszenie latarnika było ogromne, a łzy same napływały do oczu. Wypełniony emocjami starzec rzucił się na ziemię, łkając. Minęło 40 lat, odkąd nie widział ojczystego kraju, a polska mowa, odnalazła go na drugim końcu ziemi. Rozpaczał za ukochaną ojczyzną, przepraszając, że tak bardzo zżył się ze swoją wyspą. Mewy przyleciały, sądząc, że dostaną jak zawsze o tej porze coś do jedzenia, ale dziś dzień wyglądał zupełnie inaczej. Ptaki zaczęły go zaczepiać i zdołały go przebudzić. Bohater oczyszczony płaczem oddał w zamyśleniu mewom całe swoje jedzenie i wrócił do lektury. Słońce chyliło się ku zachodowi, a on czytał dalej. Gdy nastał zmrok i bohater nie widział już liter, zamknął oczy i wyobrażał sobie znajome krajobrazy. Nadszedł czas rozpalenia latarni, ale starzec był myślami zupełnie gdzie indziej. Przypominał sobie rodzinną wioskę, rodziców, którzy umarli, kiedy był dzieckiem, a także siebie w roli ułana. Wyobrażał sobie, jak mija noc i zaczyna świtać nowy dzień, co ogłaszają piejące koguty. Był gotowy do boju.
Nagle usłyszał czyjś głos. Gdy otworzył oczy, zobaczył przed sobą Johna — strażnika portowego, który pytał, czy starzec jest chory, bo nie zapalił latarni. Dodał, że latarnik straci pracę, ponieważ przez jego zaniedbanie jedna z łodzi z San-Geromo rozbiła się na mieliźnie bez latarnianego światła i tylko szczęściem nikt nie utonął, inaczej czekałby go sąd. Skawiński uświadomił sobie, że rzeczywiście nie zapalił lampy. Został zwolniony, a kilka dni później widziano go na statku odpływającym z Aspinwall do Nowego Jorku. Na powrót więc został tułaczem – zgarbionym, ale za to z błyskiem w oku. W nową wyprawę zabierał ze sobą polską książkę, którą przytulał do serca, „jakby w obawie, by mu i ona nie zginęła…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz