Przedmowa autora zaczyna się od stwierdzenia, że to dziwne, iż żaden z literatów pracujących na Wyspach Brytyjskich nie skusił się na opisanie wyczynów polskich lotników z Dywizjonu 303. We wrześniu 1940 roku na spotkaniu z generałem Sikorskim w Londynie, Fiedler otrzymał rozkaz napisania szerszej relacji o akcji Dywizjonu 303. Autor podkreśla, że jego książka jest sprawozdaniem, a nie utworem literackim. Jest to utwór pisany na gorąco, na podstawie obserwacji autora i zawartych znajomości z mechanikami czy lotnikami polskiego Dywizjonu.
Książka, już od samego początku, napotykała na trudności ze strony sztabu Polskich Sił Zbrojnych, a oficerowie robili wszystko, by Fiedler nie pisał o młodych lotnikach. Dopiero interwencja Sikorskiego sprawiła, że zazdrość sztabowców nie wygrała. Tyle tylko, że książkę i autora nękano jeszcze długo na różne sposoby, między innymi musiał bronić się podczas trzyletniej sprawy honorowej przed sądem sztabu Polskich Sił Zbrojnych. W 1943 roku książka pojawiła się w okupowanej Polsce i stała się inspiracją i źródłem nadziei. Wzmocniła ducha oporu oraz natchnęła wielu odwagą.
Książka ukazała się w Wielkiej Brytanii zarówno w języku polskim, jak i angielskim, a także została przemycona do Polski, gdzie powstawały także wydania podziemne. Utwór zyskał uznanie także w Stanach Zjednoczonych w Kanadzie i Brazylii. Autor twierdzi, że gdyby przyszło mu pisać „Dywizjon 303” jeszcze raz, dałby książce inne zakończenie. Dotychczasowy apel do Brytyjczyków żeby uczciwie i rozumnie patrzeli na naród polski, uzupełniłby o prośbę o przyjazd do Polski i naoczne stwierdzenie, ze z taką samą dzielnością, z jaką Polacy bronili kiedyś frontu lotniczego nad Anglią, cały naród zebrał się do odbudowy zniszczonej ojczyzny. Krytykuje też film z 1970 roku, „Bitwa o Brytanię”, nakręcony przez Brytyjczyków, który pokazuje Polaków w zupełnie nieprawdziwym świetle, jako niezdyscyplinowanych młodzieńców. Podsumowuje go słowami: „Ej, brytyjscy scenarzyści filmu coś nawalili, jakoś pamięć ich zawiodła”.
Bitwa o Brytanię w 1940 roku
Lato 1940 roku było straszne dla wszystkich ludzi. Nastroje na całym świecie w obliczu agresji niemieckiej były bardzo złe, wszyscy oczekiwali ostatecznej klęski całego cywilizowanego świata. Upadła Polska, niedługo potem Francja, aż nadeszła pora na Brytanię. Wiadomo było, że upadek Wielkiej Brytanii byłby ogromnym ciosem i wielkim zwycięstwem hitlerowców. Winston Churchill otwarcie przemawiał do narodu, ostrzegając przed napaścią niemiecką i koniecznością obrony każdego kawałka kraju. 8 sierpnia 1940 roku, półtora miesiąca po upadku Francji, Hitler miał ruszyć na imperium Brytyjskie z zamiarem zrównania go z ziemią.
Największą siłą Niemców było lotnictwo i to je wykorzystali w natarciu na Anglię. Luftwaffe było decydującym powodem zwycięstwa hitlerowców w Polsce, Norwegii, Holandii, Belgii i Francji. Dodatkowym atutem Niemców była gigantyczna przewaga liczebna maszyn. Pierwszego dnia inwazji na Anglię przybyło tu 300 samolotów, a kilka dni później już 600. Trwająca 2 miesiące bitwa, znana jako Bitwa o Brytanię, The Battle of Britain, była jedną z najdziwniejszych w dziejach ludzkości, i jedną z donioślejszych zarazem.
W bitwie Niemcy użyli około 6000 bojowych samolotów, dokonując w ciągu dwóch miesięcy 98 głównych ataków. Luftwaffe chciała sparaliżować najpierw brytyjską żeglugę w Kanale, zburzyć porty i przybrzeżne lotniska. Przeszkodzili temu alianccy myśliwcy. W drugiej fazie bitwy sztab hitlerowski chciał zniszczyć lotnictwo RAF-u i lotniska broniące Londynu. To również nie udało się dzięki alianckim myśliwcom. W trzeciej, ostatniej fazie bitwy, we wrześniu, chodziło już tylko o sam Londyn.
Dla porównania sił niemieckich do alianckich: w dniach 15-20 września do ataku po niemieckiej stronie znajdowało się przeszło 250 samolotów o sile bojowej 400 000 koni mechanicznych i odpowiedniej potędze ognia i bomb, a po stronie Anglii stanęło 250 myśliwców z dwoma tysiącami ciężkich karabinów maszynowych. 185 samolotów hitlerowców zostało zastrzelonych, a ich szczątki pokrywały pola Surrey`u i Kentu. Drugie tyle ratowało się ucieczką.
Zwycięstwo w bitwie o Anglię nad Niemcami miało wymiar nie tylko strategiczny, ale również symboliczny. Po ogromnych stratach, jakie Europa do tej odniosła w pierwszym roku wojny ze strony hitlerowców, okazało się, że nie są niezwyciężeni, a ich broń nie jest wszechwładna. Było to bardzo ważne ze względu na morale zarówno w Polsce, jak i w innych krajach europejskich. Wygrana bitwa dawała nadzieję na wygraną całej wojny. Winston Churchill podsumował bitwę w bardzo wymownych słowach: „Nigdy w dziedzinie ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”.
W tym hufcu alianckim obok Brytyjczyków byli również Polacy. Ich Dywizjon 303, stacjonujący w Northolt pod Londynem, wszedł do bitwy w ostatniej, decydującej fazie i walczył przez 43 dni od 30 sierpnia do 11 października 1940 roku, strącając 126 niemieckich samolotów. W tym myśliwcy polscy – 93 maszyny, brytyjscy – 16, a myśliwiec czeski – 17. Dywizjon 303 wyróżniał się także na tle pozostałych żołnierzy alianckich. W jednym tylko miesiącu, we wrześniu 1940 roku, Dywizjon 303 zestrzelił 108 z 967 nieprzyjacielskich maszyn, podczas gdy dywizjon brytyjski zniszczył ich tylko 48. Zwycięstwa te polski dywizjon okupił śmiercią 5 myśliwców i stratami nieproporcjonalnie niższymi o dwie trzecie od strat brytyjskich we wspomnianym miesiącu.
Wydawało się, że 15 września będzie nie tylko świętem brytyjskiego myślistwa, ale także brytyjskich i polskich lotników, gdyż wyróżnili się oni męstwem i powodzeniem. W przypisie jednak autor podaje, że Brytyjczycy szybko zapomnieli o gigantycznym wkładzie Polaków w zwycięski wynik bitwy o Brytanię. Kiedy w pierwszych latach po wojnie odbywały się co roku dnia 15 września uroczystości lotnictwa brytyjskiego, informacje o polskim udziale były znikome, lub też nawet o nim nie wspomniano.
Myśliwiec
Myśliwiec to pilot myśliwca. Autor nazywa go „rycerzem wśród wspaniałego rodu lotników”. Jego zadaniem jest bronić własnych bombowców przed atakiem wroga. Myśliwiec jest obrońcą bardzo dynamicznym: „zawsze naciera, zawsze szturmuje”. Samolot myśliwca jest szybki, jak błyskawica i takie też muszą być wszystkie decyzje, jakie podejmuje pilot. Od tego zależy życie i śmierć. Największe bitwy lotnicze nad Brytanią we wrześniu 1940 roku rozgrywały się w ciągu 10-15 minut. Te 15 minut rozstrzygało wielokrotnie wyniku wojny i istnieniu Imperium.
Na ziemi myśliwiec żyje tak, jak inni ludzie, lecz gdy samolot unosi się w powietrze, wszystkie ziemskie uczucia i troski stają się nieważne. Autor wskazuje niezwykłe powiązanie pilota i samolotu. Myśliwiec ma do dyspozycji tylko niewielką kabinę i staje się niemal zespolony z maszyną, tworząc z nią całość. Autor przyrównuje pilota w kabinie do mózgu w czaszce i zauważa, że bardziej wrażliwi myśliwcy czują, że ich nerwy sięgają końca skrzydeł samolotu.
W górze decyduje szybki refleks i umiejętność podejmowania trafnych decyzji, a także sokoli wzrok. To on jest w powietrzu najważniejszym zmysłem, od którego zależy spostrzegawczość, szybkość decyzji, trafność pocisków i ostateczny wynik walki. Integralny związek człowieka z maszyną najbardziej jest odczuwalny w chwili strzelania do przeciwnika. Niemal wszyscy myśliwcy twierdzą, że w strzelaniu biorą udział nie tylko kciuk i oko, ale wszystkie części ciała. Wrażenie to bierze się z konstrukcji maszyn – karabiny są wmontowane na stałe w skrzydłach, więc myśliwiec całym sobą i samolotem kieruje ogień na cel.
Polacy wyróżniali się na tle innych myśliwców. Przyczyną ich zwycięstw był doskonały wzrok, ponoć lepszy, niż ich brytyjskich kolegów i spostrzegawczość, dzięki czemu oceniali sytuację szybciej i trafniej niż Brytyjczycy. Zwycięska okazała się także taktyka bojowa polskich myśliwców, która przez niektórych odbierana była początkowo, jako niepotrzebna brawura. Polscy myśliwcy zbliżali się do celu i zdecydowanie go niszczyli, podczas gdy inni piloci byli bardziej zachowawczy i starali się zachować większy dystans w walce. Postronni ludzie uważali z początku takie zbliżanie się do przeciwnika za zbyteczną „brawurę szaleńców”, dopóki nie przekonali się, że mieli oni znacznie więcej zestrzeleń, a jednocześnie mniej strat własnych.
W każdym polskim lotniku tkwiła ułańska fantazja. Piloci wyróżniali się niezwykłą walecznością i odwagą, prowadząc zdecydowane szarże przeciwko niemieckim samolotom. To wskazuje także na zawziętość, która była kolejnym źródłem zwycięstw polskich myśliwców. Autor zachęca, by zapoznać się z historią udręki narodu polskiego od września 1939 roku, a wówczas ta zawziętość będzie zrozumiała.
Pierwsza walka
31 sierpnia 1940 roku o godzinie 18:00 Dywizjon 303 patrolował niebo nad Londynem. Był to ostatni lot szkolny i kolejnego dnia piloci mieli brać udział w bitwie o Brytanię, która trwała już od trzech tygodni. Myśliwcy czekali już na to z niecierpliwością. Dowódcą Dywizjonu był Anglik major Ronald Kellet, niski i grubawy, który nie najlepiej znał polskich myśliwców i wątpił w ich bojową wartość. Od zaledwie kilku tygodni był ich angielskim dowódcom obok dowódcy – Polaka. Miał nimi dowodzić w ich pierwszych walkach nad Anglią. Uważał, że są odważni, ale nie miał pewności, czy podołają w walce o stolicę Brytanii. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego obcym myśliwcom powierzono jedną z najpoważniejszych placówek bojowych, samą stolicę Wielkiej Brytanii.
Była godzina 18.12. kiedy nieoczekiwanie padł rozkaz zmiany kursu. Okazało się, że ćwiczenia zmieniają się w walkę. Przed oczami polskich myśliwców pojawiły się niemieckie bombowce i Messerschmitty. Polska eskadra bez namysłu zdecydowała się na atak. W pierwszych trzech myśliwcach leciał Kellet i sierżanci Eugeniusz Szaposznikow i Stefan Karubin. W mgnieniu oka zestrzelili lecące przed nimi Messerschmitty, które niczego się nie spodziewały. Wszystko działo się błyskawicznie. Za chwilę za nimi pojawiły się kolejne Messerschmitty, które jednak zostały zastrzelone w szybkim tempie przez porucznika Mirosława Fericia i sierżanta Kazimierza Wünsche, bocznych drugiego klucza. Dowodził im porucznik Zdzisław Henneberg, który dał swoim znak, by za nim lecieli. Zobaczył przed sobą kolejne cztery Messerschmitty, które ewidentnie uciekały. Nawet, kiedy zorientował się, że jest sam, nie cofnął się. Zajął dogodne stanowisko, kilkaset metrów z góry i z tyłu za czwórką i czyhał. Tak przelecieli większą część Kent i zbliżyli się do Kanału. Messerschmitty choć w przewadze, wcale nie wykazywały ochoty do walki, raczej uciekały w popłochu. W pewnej chwili powstało pomiędzy nimi zamieszanie i jeden z nich odskoczył o kilkaset metrów od reszty. Henneberg jakby na to czekał i wykorzystując dogodny moment, zestrzelił go. Samoloty wracające do bazy kręciły przed lądowaniem zamaszystą beczkę, będącą oznaką triumfu. Początkowo wróciło pięciu myśliwców, ale już po chwili pojawił się szósty – Henneberg.
Major Kellet przekonał się o niezwykłej odwadze i mocy bojowej Polaków. Pomyślał o nich, choć nie bez zazdrości: „To myśliwcy przedniej klasy!”. Wkrótce cała Brytania, a potem cały świat, byli zachwyceni wyczynami polskich myśliwców.
Koleżeńskość
Nad Dover, przyczółkiem Wielkiej Brytanii, unosiły się balony zaporowe, które miały chronić przed niemieckimi samolotami, które zaplątawszy się w linach, mogły runąć na ziemię. 2 września nad Dover od strony Hasting, od południowego zachodu, nadleciał cały dywizjon Messerschmittów. Chciały działać z zaskoczenia lecz zanim zdążyły pomyśleć o nurkowaniu na balony, niespodziewanie napotkały Dywizjon 303. Polacy zaczęli walkę kołową, szybko przejmując kontrolę nad przeciwnikami. W ten sposób przepędzili Niemców znad brytyjskiego nieba. Jednym z goniących był porucznik Ferić, który dwa dni wcześniej odniósł świetne zwycięstwo i teraz postanowił zdobyć drugiego "Adolfika”. Messerschmitt, którego sobie upatrzył wyczuwał niebezpieczeństwo, bo wykonywał nerwowe uniki, nie trzymając na wodzy nerwów. Pozwoliło to Federiciowi przybliżyć się do uciekiniera i z trzystu metrów i wysłać serię pocisków w stronę jednego z Messerschmittów. Przeciwnikiem okazał się najprawdopodobniej żółtodziób, dlatego porucznik sądził, że bez trudu go dobije. Druga seria dotknęła Messerschmitta, ale nieoczekiwanie w kabinie porucznika Fericia zrobiło się ciemno. Okazało się, że to olej zalał szybę, a chwilę później silnik najwyraźniej się zatarł i samolot zaczął się trząść. Pilot zrezygnował z dalszej pogoni, wyłączył silnik i postanowił lecieć jedynie mocą swych skrzydeł z nadzieją, że jakimś cudem dotrze na miejsce. Z rur wydechowych buchnął dym, a samolot wyglądał tak, jakby miał zaraz stanąć w płomieniach. Ferić odpiął na wszelki wypadek pasy, by móc łatwiej wyskoczyć.
Do celu miał około 25 km, pod sobą taflę morza widzianą z 20 000 stóp. Zdawał sobie sprawę z powagi swojej sytuacji i z tego, że był zupełnie bezbronny. Nagle u swego boku zobaczył dwa samoloty. Był to jego przyjaciel, podporucznik Witold „Tolo” Łokuciewski i porucznik Ludwik Paszkiewicz, który przerwał pogoń za wrogiem, kiedy tylko zauważył, że coś się dzieje. Oboje postanowili eskortować przyjaciela do bazy, ryzykując, że w razie starcia z liczniejszym przeciwnikiem, trudno im będzie odeprzeć atak. Jednak o obronie towarzysza byli gotowi oddać życie, solidaryzując się w walce, nie mieli zatem żadnych wątpliwości, że przy nim pozostaną. Szczęśliwie udało się dolecieć wszystkim do celu i będąc już chwilę przed lądowaniem, umówili się, że Ferić w ramach podziękowania stawia tego dnia whisky kolegom.
A gdy kul zabrakło…
Autor zauważa, że „Zawziętość jest bronią równie zabójczą jak karabin”. Właśnie tę broń szczególnie wykorzystywali Polacy, którzy mieli w sobie ogromną wolę walki i właśnie zawziętość. Doskonale opisuje to historia sierżanta Stefana Karubina, który, choć wyglądał na dwudziestolatka, był trochę starszy, a w jego oczach widać było zaczepność i hardość. Pewnego dnia gonił wraz z Dywizjonem 303 nad ujściem Tamizy niemieckie bombowce, ale nagle stracił kontakt z kolegami. Zobaczył przed sobą samotnego Messerschmitta i postanowił go zestrzelić. Pierwsza seria pocisków przeszła obok niego bez wyniku. Rozpoczął się pojedynek, gwałtowne krążenie i dopiero druga seria zakończyła się zwycięsko, a Messerschmitt zaczął spadać do ziemi dymiąc. Lecz nagle na Karubina posypał się z góry las pocisków. To nowy przeciwnik, a jego niespodziewany atak wytrącił Karubina z radosnego nastroju. A chociaż myśliwiec ostrym skrętem uniknął niebezpieczeństwa, był zły, szczególnie, że Messerschmitt zanurkował w ślad za nim, ciągnąc za sobą dwa ścigające go Hurricane`y. Zeszli nad samą rzekę do lotu koszącego. Najpierw Messerschmitt, potem dwa Hurricane`y i Karubin. Uciekający Messerschmitt opuścił rzekę skrętem w prawo, wpadł nad rozległe łąki i lotem południowo-wschodnim przecinał hrabstwo Kent, lecąc w stronę Francji. Karubinowi nie podobał się pościg – „Adolfek” gnał szybko i gotów był uciec, a Brytyjczycy nie mogli go dogonić. Myśliwiec gwałtownie przyspieszył, a Karubinowi zrobiło się wesoło i zaczął nawet nucić, lecąc na pełnym gazie. Dopadł Hurricane`y i wyprzedził je, a koło Rochester zaczął zbliżać się do Messerschmitta, był już 500 metrów za nim. Przy 300 metrach sprawdził spust karabinów maszynowych i wciąż się zbliżał chcąc być pewnym, że zestrzeli wroga. W końcu przy 70 metrach strzelił, ale strzał nie zrobił przeciwnikowi szkody. Karubin nieznacznie skręcił i drugą serię posłał z ukosa, w bok przeciwnika. Z Messerschmitta zaczęła unosić się cienka smuga dymu. Niestety przeciwnik mknął przed siebie z niezmienioną prędkością. Myśliwiec zacisnął szczęki i jeszcze zbliżył się do wroga i wycelował. Zapatrzony w celownik nie widział, że Messerschmitt skierował się prosto na drzewo. Niemiec w ostatniej chwili przeskoczył wierzchołek, natomiast Karubin prawie wpadł na drzewo – w ostatniej chwili poderwał maszynę. Rozwścieczony przebiegłością wroga, z pięćdziesięciu metrów otworzył ogień po raz trzeci. Lecz padło zaledwie kilkanaście pocisków, po czym okazało się, że skończyła się amunicja. Lecieli nisko, za nimi dwa Hurricany, którym Karubin zrobił miejsce, ale szybko ocenił, że są za daleko, aby dogonić i zaatakować Messerschmitta. Karubina ogarnęła rozpacz i nagła złość, stwierdził, że musi hitlerowca zniszczyć za wszelką cenę. Zbliżył się do przeciwnika i przeleciał nad jego maszyną zaledwie metr od kabiny pilota, którego przerażoną twarz zobaczył przez ułamek sekundy. Niedoświadczonemu Niemcowi drgnęła ręka ze strachu, a jego maszyna runęła na ziemię, wybuchając. Karubin odniósł sukces, nie mając amunicji. Wygrała jego zawziętość i żarliwość. Krążyły legendy o tym, jak Polacy rzucają się po wystrzelaniu amunicji na wroga i razem z nim giną, jednakże w tym przypadku zginął tylko wróg.
Raz na wozie, raz pod podwoziem
W trzecim tygodniu Bitwy o Brytanię najeźdźcy stwierdzili, że jeszcze nie opanowali powietrza Anglii, więc całą swoją powietrzną potęgę skierowali na jeden cel – brytyjskie myślistwo. Przez dwa tygodnie, pod koniec sierpnia i na początku września, bombowce atakowały angielskie lotniska, a niemieccy myśliwcy starali się pozbyć przeciwnika w powietrzu.
W tym okresie, 5 września, Dywizjonu 303 odniósł chwalebne zwycięstwo. Na ogólną liczbę 39 niemieckich samolotów, zestrzelił osiem, sam ponosząc stratę tylko jednej maszyny, przy czym raniony myśliwiec ocalał. Częste zwycięstwa polskich myśliwców wzbudziły w tych dniach wątpliwości dowódcy lotniska w Northolt, Group Captaina (pułkownika) Stanley`a Vincenta, Posądzał on Polaków o przesadę w raportach o powietrznych zwycięstwach. Wichrzycielem był jednak major Ronald Keller, brytyjski dowódca Dywizjonu 303, niebyt chętny Polakom. Pułkownik Vincent, chcąc osobiście przekonać się, jak wygląda sytuacja, wzbił się owego 5 września w powietrze równocześnie z Dywizjonem 303 i naocznie mógł obserwować popis brawury i „szatańskiej sprawności” polskich myśliwców. W 9 maszyn, bo tylko tyle mogło wystartować, Dywizjon 303 rozbił wyprawę Junkersów, strącając 3 bombowce, a gdy w tym momencie nadleciało mnóstwo Messerschmittów z odsieczą, i je rozgromiono, niszcząc cztery maszyny, Wszyscy Polacy wrócili bezpiecznie na ziemię, stracili tylko jednego Hurricane`a. Na dodatek Vincent widziała, jak jeden z Polaków, sierżant Wünsche, uratował majora Kelleta.
Kolejnego dnia Niemcy przygotowali Brytyjczykom prawdziwe piekło – miał to być sądny dzień dla myślistwa brytyjskiego. Nad Londyn nadleciała niezliczona liczba Luftwaffe. Na dodatek użyto nowego sposobu działania – myśliwcy nie tylko towarzyszyli bombowcom jako osłona, lecz niezależnie od nich Niemcy wysłali mnóstwo patrolujących przestrzeń powietrzną dwójek, tworząc żywy pomost od brzegu Kanału daleko w głąb kraju. Jeden z myśliwców walczących tego dnia stwierdził, że „Niebo wyglądało jak akwarium z wieloma rybkami!”. Dywizjon 303 ruszył o godz. 8.45 z dziewięcioma maszynami na południowy wschód. Nagle zobaczyli zgrupowanie niemieckich bombowców, kierujących się w stronę Londynu. Ochraniające je Messerschmitty atakował Dywizjon Spitfire`ów, a Polacy zdecydowali się wykorzystać tę sposobność i zaatakować. Z góry rzucili się na nich jak szarańcza. Samolot majora Zdzisława Krasnodębskiego oberwał, a on sam, ciężko poparzony, uratował się spadochronem. Myśliwce nie poddali się jednak i walczyli w pojedynkach. Porucznik Witold Urbanowicz, który niedawno przybył do „303” z brytyjskiego dywizjonu 145, za trzecim podejściem zestrzelił Messerschmitta, a sierżant Stefan Karubin ustrzelił kolejnego. Następnie widząc poniżej trzy bombowce, Heinkle, pikował na nie i obsypał gradem pocisków, a maszynę z prawego boku strącił w płomieniach, lecz trafiony pociskiem armatki, dodatkowo ranny w nogę i udo, musiał awaryjnie lądować na łąkach południowego Kent. Sierżant Wünsche ratował Spitfire`a przed atakiem Messerschmitta, którego puścił z dymem. Speedfire niestety też oberwał i myśliwiec musiał skoczyć ze spadochronem.
W walce brało udział około 100 Messerschmittów. Porucznik Ferić ustrzelił jednego z nich bez wysiłku. Kapitan brytyjski Athol Forbes z „303” wprawdzie trafił jednego Messerschmitta, lecz sam został trafiony i musiał ratować się skokiem ze spadochronem. Minęło natężenie walk, niebo pustoszało, a ostatnie samoloty niemieckie zmęczone walką, z resztkami paliwa poleciały nad Francję.
Dywizjon 303 stracił w tym dniu 5 na 9 maszyn, a 4 myśliwców zostało rannych. Nikt jednak nie zginął, co, biorąc pod uwagę gigantyczną ilość samolotów wroga, było ogromnym sukcesem. Natomiast maszyn Lufrwaffe dywizjon strącił 7. Pomimo strat Polacy i Brytyjczycy odnieśli zwycięstwo nad samolotami Hitlera, ponieważ dali dowód innym żołnierzom i społeczeństwu, że z Niemcami można walczyć i znacząco ich osłabiać. Było to bardzo ważne ze względu na morale. Dywizjon 303 otrzymał nawet list od generała Sikorskiego, w którym przekazywał on gratulację z powodu wspaniałego dnia walki, od Ministra Lotnictwa, pana Archibalda Sinclair. Te gratulacje i uznania były nie tylko odbiciem ekscytacji, jaką po polskich myśliwców żywiła Wielka Brytania lecz również podnosiły morale narodu brytyjskiego.
Tłusta przekąska: Dorniery
Cały 7 września był ciepły, jasny i pogodny, upływał Londyńczykom na odpoczynku. Była to sobota, na wschodnich przedmieściach biedota odpoczywała w swoich slumsach, dzieci bawiły się na ulicach, a tysięczne tłumy uczestniczyły w meczach i wyścigach psów. Nieoczekiwanie o 16:30 na niebie pojawiły się niezliczone ilości niemieckich bombowców, zrzucających bomby burzące i zapalające na miasto. W gruzach i płomieniach znalazły się spichrze, mieszkania, zbiorniki, ogródki, doki – wszystko, jak sięgnąć okiem. Ginęli przy tym ludzie, w tym dzieci. Niemieccy piloci odegrali swoją demoniczną rolę, ciesząc się z sukcesu.
Dywizjon 303 wyruszył tego dnia za późno. 40 bombowców niemieckich było osłaniane przez drugie tyle Messerschmittów 109. „Był to czarny dzień Londynu i czarny dzień dowództwa brytyjskiego myślistwa”. Nie umiano w porę powstrzymać nalotu. Początkowo myśliwce prowadzone były przez kapitana Forbesa, ale ten popełnił błąd i lada chwila dywizjon straciłby okazję do ataku , zatem jego rolę objął porucznik Paszkiewicz, dowódca drugiego klucza – doświadczony żołnierz, wzorowy i energiczny.
Dywizjon podzielony był na 4 na klucze. Polacy najpierw wyprzedzili, a potem okrążyli bombowce, które były bezbronne w tej sytuacji. Bombowce, czyli Dorniery 215, buchały płomieniami. Cała walka rozegrała się bardzo szybko i sprawnie, a niemieckie Messerschmitty nie zdążyły przylecieć z pomocą. Niemieckie niedobitki uciekały w stronę Francji, a myśliwcy Dywizjonu 303 strącali jeszcze pojedyncze Messerschmitty. Obyło się bez strat w ludziach po stronie brytyjskiej.
Niektórzy myśliwcy z „303” walczyli jeszcze z Messerschmittami. Porucznik Henneberg strącił jednego Me 109, sierżant Szaposznikow drugiego, porucznik Marian Pisarek trzeciego. Pisarek miał jednak pecha, bo zestrzelono mu przy tym maszynę i musiał ratować się skokiem ze spadochronem. Tyle tylko, że wyskakując, zaczepił butem o kant samolotu i przez długi czas leciał z samolotem , wisząc głową w dół. Ledwie udało mu się z tej opresji uratować. Na ziemi znalazł się bezpieczny, ale bez jednego buta i na dodatek w dziurawej skarpetce, czego się bardzo wstydził.
Inaczej potoczyły się losy podporucznika Jana Zumbacha, który po wykończeniu jednego z Dornierów stracił przytomność, ale w ostatniej chwili obudził się nad płonącym przedmieściem i zdołał wyciągnąć jeszcze maszynę do góry. W tej walce Dywizjon 303 zestrzelił 14 maszyn pewnych i cztery prawdopodobne. Straty po stronie „303” to dwie maszyny, jeden ranny i …jeden but.
Porucznik Urbanowicz widząc napływające nowe fale niemieckich bombowców, wylądował awaryjnie na pustym lotnisku na wschód od Londynu, by pośpiesznie uzupełnić amunicję i paliwo. Zaskoczony był tą pustką, aż w końcu spotkał angielskiego kaprala, który zaprosił go do schronu. W środku „żołnierze spokojnej pili herbatę i flegmatycznie gawędzą palili papierosy”. Urbanowicz wściekły kazał zaprowadzić się w miejsce, z którego będzie mógł wziąć amunicję i paliwo. Nie mógł zrozumieć, jak Anglicy mogą spokojnie pić herbatę, podczas gdy Londyn płonie. Kiedy był już w powietrzu, pomału otrząsał się z wydarzeń sprzed chwili „i zrozumiał, jak olśnienie, wielką prawdę tej wyspy: takiemu narodowi spalą zapewne wszystkie Londyny, lecz i wtedy nawet nie straci spokoju – i kto wie, czy właśnie tą niebywałą niewzruszonością nie wygra wojny”.
Ból
Jednym z lotników Dywizjonu 303 był podporucznik Jan Kazimierz Daszewski, zwany Długim Joe. Wyglądał na wychudzonego, nieśmiałego, o łagodnym uśmiechu i to zmyliło angielskiego marynarza, który chciał mu odbić dziewczynę w tańcu. Ten nie pozwolił i znokautował konkurenta, który dopiero teraz zrozumiał, że niewinny uśmiech nie wyklucza stalowych mięśni i rogatej duszy. Długi Joe przeżył traumatyczną historię. Podczas wrześniowej walki powietrznej z Niemcami Daszewski strącił bombowca, a w zamieszaniu ścigał uciekającego wroga aż nad Dover. Tu jednak został otoczony Messerschmittami i dostał pociskiem z działka lotniczego.
Niestety dostała nie tylko maszyna, ale także jej pilot – szrapnel wyrwał mu kawałki ciała z uda, biodra i ramienia. Przeraźliwy ból sparaliżował mu prawą połowę ciała, a jednocześnie gorący glikol poparzył mu twarz, a kabina wypełniła się duszącym dymem. Ostatkiem sił udało mu się wyskoczyć ze spadochronem i to w sytuacji, w której samolot robił już korkociąg. Wydawało się, że spada dobrych parę minut, odwrócony plecami w dół. Osłabiony bólem starał się zachować resztki zdrowego rozsądku i próbował otworzyć spadochron. Nie było to łatwe, ponieważ rączka od spadochronu znajdowała się po stronie rannej ręki. Z trudem udało mu się otworzyć spadochron lewą ręką około 2000 m nad ziemią. Nie był to dla niego koniec cierpień, ponieważ pasek od plecaka podrażniał zranione biodro. Kiedy wreszcie udało mu się wylądować na ziemi, spadochron ciągnął go po polu, powodując kolejny ból. Zauważyli go ludzie ze wsi i widząc obcy mundur, sądzili, że jest Niemcem. Z trudem udało mu się wyjaśnić, że jest Polakiem i wówczas wszyscy próbowali mu pomóc, niechcący powodując przy tym kolejny ból, nikt bowiem nie potrafił otworzyć sprzączki spadochronu, a on nie mógł im pokazać. Wreszcie po kwadransie rozcięli pasy nożem. Zanim zabrał go ambulans zabandażowali mu nogę, powodując nowe cierpienia, bowiem jeden z pomocników trzymał go za ramię w miejscu, gdzie oberwał. Powodując nową falę bólu. Wreszcie Daszewskiego zabrał ambulans i wówczas pilot stracił przytomność.
Leczenie ran trwało aż trzy i pół miesiąca. Daszewski wyszedł ze szpitala chudszy, ale rany się zagoiły. Pozostał mimo tego pełen woli walki, nie poddał się i dalej walczył w powietrzu. Bolesne przeżycia nie złamały go i nie pozostawiły żadnych złych śladów – Daszewski nadal zachował wewnętrzną pogodę. Autor pisze, że można było odnieść wrażenie, że „(…) Daszewski to symbol czegoś niezniszczalnego”.
Uśmiech poprzez krew
Pewnego dnia na tyłach klucza leciał podporucznik Jan Zumbach, stanowiąc ochronę tego klucza. Sceneria wydawała się baśniowa i choć pilot mocno stąpał po ziemi, widok gęstej chmury, nad którą lecieli, skojarzył mu się z czarami. Nagle stracił z pola widzenia swojego dowódcę, ale już po chwili samolot znów pojawił się około 500 m przed nim. Przyspieszył, aby wyrównać szyk, ale nagle zorientował się, że to nie jest jego dowódca, a niemiecki Messerschmitt 109. Przyspieszył, wycelował i obsypał wroga gradem pocisków, a Messerschmitt stanął w ogniu. Zumbach już miał wracać, by poszukać swojego przełożonego, gdy znienacka został zaatakowany z góry przez kolejnego Messerschmitta. Podporucznik właśnie zataczał koło i to go uratowało – wszystkie pociski mijały go z boku. Lotnik wzniósł się w górę, by związać się w walce kołowej. Przeciwnik jednak był sprytny i nie dał się związać, za to korzystając z przewagi swojej szybkości gwałtownie się wzbił i wciąż pozostając nad głową Zumbacha, od nowa pikował strzelając. Rozpoczęła się trudna bitwa, tym bardziej zaciekła, iż wiedzieli, że jednego z nich czeka śmierć. Wnet pojawił się, kolejny Messerschmitt i nagle oba samoloty zmieniły taktykę i zaczęły nieoczekiwanie jakby pilnować Zumbacha, lecąc obok niego. Nagle pojawiły się kolejne dwa, a pod samolotem Polaka jeszcze piąty, odcinając mu odwrót. Zumbach zachował stalowe nerwy – porzucił myśl o gwałtownym zanurkowaniu w dół, w chmury, wybrał inną możliwość i ciągle krążąc obniżał swój lot. W tym czasie dwa Messerschmitty wzniosły się wysoko ku słońcu, aby z tej pozycji dogodnie zestrzelić Hurricane`a. Pociski na szczęście go omijały, ale pilot lecącego pod nim Messerschmitta wziął pociski lecące niebezpiecznie blisko niego za ostrzał wroga i dał nura w chmury. Zumbach natychmiast uczynił to samo i domyślając się, że może mieć na celowniku wroga, oddał strzały – jak się okazało celne. Jeszcze chwilę wcześniej myślał, że go losy są policzone, wpadając w pułapkę wroga, a teraz ukryty w chmurach leciał prosto do bazy. Gdy piętnaście minut później wylądował, poprosił od razu o papierosa i szklankę wody.
Chmura
Chmury były dla lotników ważnym czynnikiem ich losu. Z jednej strony mogły oznaczać zasadzkę, ale z drugiej bywały także bezpiecznym schronieniem. Tak, jak uratowały podporucznika Zumbacha, tak w tym samym czasie w innej chmurze, kilkanaście kilometrów dalej, znalazł schronienie sierżant Wünsche. Gdy napadło na niego kilka Messerschmittów, uciekł wprost do chmury wielkiej na ponad kilometr. Był to kulisty cumulus o średnicy półtorakilometrowej, z góry i od dołu spłaszczony. Wiedział, że jeśli z niej wyleci, może znów spotkać wroga, więc trzymał się wciąż tej samej wysokości i zataczał koła o średnicy mniej więcej kilometrowej. W końcu, kiedy pozostało mu już mało paliwa, zaledwie na pół godziny lotu, musiał działać. Samolot wypadł z chmury, lecz tu czekało na niego 5 czy 6 Messerschmittów, które właśnie do kogoś strzelały, zatem w chmurze skrył się ktoś jeszcze. Wünsche nie zdążył oddalić się nawet o sto metrów, kiedy został dostrzeżony, zatem znów uciekł w chmury. Zdawał sobie sprawę z tego, że miał coraz mniej paliwa i powinien kierować się już na lotnisko, ale niebezpieczeństwo, które czekało na niego poza granicami chmury wpędzało go w stan niesprzyjający podejmowaniu trafnych decyzji. Nerwy w górze są bardzo złym doradcą. Właśnie one towarzyszyły młodemu lotnikowi. Wünsche pragnął znów znaleźć się już w otwartej przestrzeni, ale dopadał go obłęd. Zaczął myśleć, że jest niczym nędzna mysz złapana do pułapki, podczas kiedy on marzył o wielkich lotach i zwycięskich walkach. Gdy wyleciał z chmur, leciał w stronę słońca i oślepiony jego promieniami nie widział wroga. Ani się obejrzał, a jego maszyna została trafiona. Gorąca oliwa popatrzyła mu twarz i myśliwiec resztkami zdrowego rozsądku podciągnął samolot do góry i otworzył kabinę, wyskakując ze spadochronem. Nerwy go nie opuściły i niepotrzebnie od razu otworzył spadochron, stając się żywym celem dla Messerschmittów. Niemcy nie mieli litości nawet nad bezbronnymi i strzelali do spadochroniarzy. Na szczęście pojawiły się 3 Spitfire`y, które przegoniły Messerschmitty, ochraniając Wünscha i ratując myśliwcowi życie. Winnym całej sytuacji był lęk, który wkradł się w serce lotnika, podczas gdy powinien ufać naturze i wytrwać do końca bezpiecznie w chmurze.
Najliczniejsze zwycięstwo
Począwszy od 7 września 1940 roku, Hitler rozpoczął masowe ataki lotnicze na Londyn, wierząc, że w ten sposób doprowadzi do upadku imperium. Nie spodziewał się, że jego plan może się nie powieźć. Wprawdzie atak 7 września był dotkliwy, a kolejny z 7 na 8 nalot miał miejsce, gdy nie wygasły jeszcze pożary z poprzedniego, ale Londyńczycy każdego dnia rano, jakby nigdy nic, zabierali się za codzienne sprawy. 8 września był już spokojny, ale 9 września nastąpił kolejny atak, w którym Niemcy stracili 52 samoloty. Najgorszy dzień miał dopiero nadejść. Była to środa, 11 września. Brytyjski wywiad spodziewał się, że Niemcy szykują coś dużego. Wróg koncentrował wojska i wszystko wskazywało na bliski zamiar wielkiej inwazji na Anglię.
Około godziny 16.00 Luftwaffe zaatakowało z różnych stron, jak się niebawem okazało, dla zmylenia przeciwników. Był to dopiero początek, bowiem główny atak nastąpił chwilę później z pomocą 60 bombowców, Heinkli 111 i Dornierów, które osłaniało z góry około 40 Messerschmittów 110, nad nimi zaś 50 Messerschmittów 109, kierujących się prosto na Londyn. Pomimo fortelu i przewagi liczebnej nie dotarli jednak do celu, bowiem dywizjon 303 odniósł tego dnia swoje największe zwycięstwo, strącając 17 maszyn swoimi 12. Dywizjon leciał nad bombowcami, ale pod Messerschmittami. Dywizjon angielski leciał niżej, naprzeciw bombowców, aby zamknąć im drogę. Kapitan Forbes zamierzał uderzyć na bombowce, choć było to bardzo ryzykowne. W drugim kluczu pomagał mu porucznik Paszkiewicz. Wprawdzie zadali straty Niemcom, ale najważniejsze był aspekt psychologiczny, ponieważ „zadecydowało przerażenie wroga”. Bombowce zaczęły uciekać w stronę Francji i Irlandii i nastąpiła najzwyklejsza panika. „Wielka wyprawa Luftwaffe rozpadła się w bezładne części jak ciało trędowatego”.
Przeciwko gigantycznej bandzie samolotów niemieckich walczyło 18 Hurricane`ów, ale wkład sześciu pod dowództwem Paszkiewicza i Henneberga okazał się decydujący. Przez kilkadziesiąt kluczowych dla bitwy sekund wstrzymywali oni i dezorganizowali nieprzyjacielską osłonę.
Kolejnym etapem walki było już tylko gonienie wroga i próba jego strącenia. „Polski myśliwiec jeszcze raz składał dowody swego męstwa, twardej zawziętości i sprawności niepowszedniego pilota – szalał, budził podziw i zwyciężał”.
Nie obyło się również bez strat. W tej niezwykłej walce zginęło dwóch Polaków: porucznik Cebrzyński i sierżant Stefan Wójtowicz. Pierwszy zginął na miejscu, gdy na czele swego klucza nacierał na bombowce i ściągnął na siebie krzyżowy ogień niemieckich strzelców. Drugi, sierżant Wójtowicz, został kilka minut później zaatakowany przez 9 Messerschmittów i bronił się dzielnie, niszcząc dwie maszyny wroga. Niestety został podziurawiony niczym sito.
Tego dnia wszystkie Dywizjony RAF-u strąciły 61 samolotów, z czego Dywizjon 303 aż 17. Straty po stronie brytyjskiej wyniosły 24 maszyny i 17 poległych pilotów. Biorąc pod uwagę gigantyczne siły wroga, uderzające na miasto jest to wynik znakomity, szczególnie że ani jedna bomba nie spadła tego dnia na Londyn, a stolica po raz pierwszy od wielu dni spała spokojnie.
Wróg tańczy taniec śmierci
Myśliwcy są niczym myśliwi, znający obyczaje zwierząt i wiedzący, na jakich ścieżkach się zasadzić. Piloci Dywizjonu 303 po wykonaniu swojego zadania w zespole pędzili na brzeg Kanału, by czatować na wroga. Nazywali to "metodą Františka”. W ten sposób zadziałał podporucznik „Tolo” Łokuciewski po słynnej bitwie z 11 września, kiedy to dywizjon 303 strącił 17 nieprzyjacielskich samolotów. „Tolo” należał do dzielnej szóstki, która skutecznie powstrzymywała Messerschmitty, lecz w walce z jednym z „Adolfków” oddalił się na tyle od swoich, że nie było sensu ich szukać. Był już niedaleko Kanału, więc zaczaił się w pobliżu wybrzeża. Było warto – po kilku minutach patrolowania pojawił się Dornier 215, wracającego znad Anglii. Pierwszy atak z góry z przodu przy stromym nurkowaniu nie odniósł skutku, ale po wyminięciu Dorniera myśliwiec zrobił skręt i natarł na nieprzyjaciela z tyłu, z boku. Łokuciewski wpakował mu kilka celnych serii w prawy silnik i bombowiec po kilku dziwnych akrobacjach spadł jak długi w dół. Pilot napawał się widokiem wroga, który był już bezsilny. Domyślał się, że trafiając samolot, mógł również zranić pilota, który trzymając drążek kurczowo w dłoniach konał, podobnie jak samolot.
Sierżant František – dzielny Czech
František w niczym nie przypominał swoich rodaków. Nie był stateczny ani układny, chodził własnymi ścieżkami, z jednej strony był romantykiem, a z drugiej wybuchał jak wulkan. W marcu 1939 roku, gdy Hitlerowcy wkroczyli do Pragi był jednym z nielicznych ludzi, którzy gwałtownie zaprotestowali. Porwał samolot i poleciał do Polski, sprzeciwiając się swoim władzom, rezygnując ze skromnego i spokojnego życia. Chciał walczyć z Niemcami. Szukał tej możliwości w Rumunii, na Bałkanach, nad Morzem Śródziemnym i we Francji. W ostatnim z tych miejsc pokazał swój kunszt, jako pilota strącając w powietrznych walkach nad Belgią i Szampanią 10 samolotów Luftwaffe. Niestety Francja skapitulowała. Dotarł do Anglii i związał się z Dywizjonem 303.
Pomimo swojej odwagi i umiejętności, okazał się nieposłusznym żołnierzem. Kilkukrotnie uciekł z klucza, kierując się nad kanał i zestrzeliwując tam nieprzyjacielskie samoloty. Działanie wbrew rozkazom wprowadzało chaos, a raz dowódca klucza w którym leciał František, omal nie zginął z winy sierżanta. Podczas ataku na kilka Messerschmittów dowódca nagle stwierdził, że z boku nie było Františka, który ni stąd ni zowąd opuścił szyk i zniknął. Pokrzyżowało to cały plan ataku i zmusiło resztę klucza do gwałtownego wycofania się z niebezpieczeństwa. Gdy František wrócił do bazy okazało się, że w tym czasie, kiedy odłączył się od klucza, zestrzelił dwa nieprzyjacielskie samoloty. Takie ucieczki powtarzały się w kolejnych dniach i były niepokojące. Karność w zespole jest nieodzowna do powietrznej walki, bowiem dowódca musi bezwzględnie polegać na lecących za nim myśliwcach.
Po kolejnej ucieczce został wezwany przed oblicze Urbanowicza, który wówczas był polskim przełożonym Dywizjonu 303. Dowódca wyjaśniał mu, że bycie żołnierzem wymaga dyscypliny. Rozkazał, by nie opuszczać szyku, a František obiecał wykonać rozkaz i brzmiało to szczerze. Po dwóch dniach słuchania rozkazów, pilot znów zaczął uciekać z szyku nad kanał, gdzie czekał na powracające niedobitki niemieckie. Właśnie dlatego patrolowanie okolic kanału nazywano "metodą František”. Ważne było jednak to, że można to robić dopiero po wykonaniu bojowego zadania, a nie uciekać w czasie jego trwania, jak robił to Czech. Postępowanie František stawało się coraz większym problemem dla dowództwa. Ostatecznie zdecydowano, aby František został uznany nie członkiem a gościem Dywizjonu, co dawało mu pewną swobodę działania. František zareagował od razu po swojemu na taką decyzję – następnego dnia zestrzelił trzy nieprzyjacielskie maszyny. Znane stało się jego oświadczenie, gdy pewnego razu awaryjnie lądował na jednym z angielskich lotnisk, przedstawił się podbiegającym Anglikom od razu, jako Polak. Czuł się związany całym sercem i duszą z polskim Dywizjonem i nie chciał go zmienić na angielski.
Pewnego razu w trakcie walki nad Kent František postrzelił Messerschmitta 110, ale Niemiec dał znaki, że chce poddać się i wylądować na pobliskim lotnisku. Czech pozwolił mu na to, ale gdy okazało się, że jest to podstęp, zestrzelił hitlerowską maszynę, gdy tylko poderwała się z powrotem do lotu.
Z końcem września František zaczął się zmieniać. Panicznie bał się nalotów, jakby obawiał się w ogóle przebywać na ziemi, toteż coraz więcej czasu spędzał w powietrzu. Na zimie bywał przewrażliwiony. Być może przeczuwał, że w spotkaniu z ziemią straci życie. 8 października zahaczył skrzydłem o kopiec w trakcie wykonywania tradycyjnej beczki i rozbijając samolot, zginął na miejscu. Józef František zestrzelił 27 niemieckich maszyn: 10 we Francji i 17 w Anglii, pozostając w pamięci, jako nieustraszony myśliwiec, który chciał walczyć o boku Polaków.
Szare korzenie bujnych kwiatów
Niedocenionymi bohaterami w czasie wojny byli mechanicy, ziemna obsługa dywizjonu myśliwskiego, którzy w rzeczywistości walczyli ramię w ramię z myśliwcami. To oni przygotowywali maszynę do lotu, dbając o każdy szczegół. Zdawali sobie sprawę z tego, że ich najmniejszy i błąd może kosztować życie pilota. Każdy samolot musiał być w 100% sprawny, aby ponownie wzbić się w powietrze. Kiedy myśliwcy odpoczywali przed lotem wiedzieli, że mechanicy dostarczą im maszyn, na których będą mogli polegać bezwzględnie i nieomylnie.
Mechaników i myśliwców łączyła nie tylko przyjaźń, ale także wspólne cele. Każdy z nich kochał swój samolot, ale to piloci uznawani byli za bohaterów. Mechanicy byli jak skromne korzenie pięknego kwiatu, bez których ten by nie przeżył, ale pozostawali w cieniu. Nie było innego rodzaju broni, w którym te korzenie by tyle znaczyły , jak w lotnictwie. Myśliwcy wracający z lotu kręcili beczki dla mechaników na znak pomyślnej akcji, a tuż po lądowaniu podnosili kciuk do góry, oznajmiając tym samym dobre wiadomości. Henryk Ford doceniał polskich mechaników, podkreślając ich zmysł wynalazczości i uważając ich za „najinteligentniejszych mechaników w swych zakładach”. Rzeczywiście była w tym sama prawda. Polscy mechanicy poznali dogłębnie Hurricane`a i potrafili o niego zadbać, a także wybawić najgorszych tarapatów. Dywizjon 303 odnosił ogromne zwycięstwa w 1940 roku między innymi dlatego, że zazwyczaj latał w pełnym składzie. Nie byłoby tak, gdyby nie ciężka praca mechaników, którzy za każdym razem naprawiali maszyny w ekspresowym tempie i to nawet takie usterki, które kwalifikowały się do odesłania samolotu do fabryki. Przy innej obsłudze, dywizjon już mniej więcej w połowie września przestałby walczyć z braku maszyn. Wyjątkiem były 4 sytuacje: w dwóch z nich wyleciało 9 samolotów, w jednym sześć. Czwarty przypadek miał miejsce w dniu 15 września. W owym dniu w pierwszym starcie wyruszyło 12 maszyn, w drugim 10, w trzecim, pod koniec dnia, tylko 4. Podczas tego trzeciego lotu już nie napotkano nieprzyjaciela nad Anglią, lecz wieczorem, po zwycięskim dniu, samoloty dywizjonu przedstawiały żałosny widok. 10 maszyn było niezdolnych do lotu. Szkody przekraczały możliwości warsztatu dywizjonu, a jednak mechanicy nie stracili otuchy. Na lotnisku przypuszczano, że nazajutrz wróg uderzy z jeszcze większą siłą i mechanicy rozumieli, ile zależało teraz od nich. Pracowali całą noc, w takich chwilach nawet rozkazy były zbędne. I następnego ranka, 16 września, znów 12 maszyn było gotowych do bojowego startu. Dzień chwały myśliwców brytyjskich i polskich był także dniem chwały ich mechaników. Kierownikiem mechaników był porucznik inżynier Wiórkiewicz, będący zdolnym konstruktorem w dawnych polskich zakładach lotniczych. Był to człowiek o kryształowym charakterze, niezwykle uczynny dla każdego, o ujmującej serdeczności. Miał wszelkie predyspozycje, by porwać ludzi do walki i porywał.
Mechanicy niesłusznie pozostawali w cieniu, nie mogąc liczyć na najwyższe odznaczenia, ponieważ nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Mimo tego wojna nauczyła szanować mechanika. Gdyby jednak nie ich praca i ogromne zaangażowanie, bohaterowie nie mieliby jak stanąć do wielu z tych potyczek. Dla żołnierzy walczących w boju bezcenna jest praca całej obsługi naziemnej, a zatem nie tylko mechaników, ale również lekarza Zygmunta Wodeckiego czy kapitana Jarosława Giejsztofta, który zajmował się radiolokacją.
Lotnik bez lęku i skazy
Często się słyszy, że ostatnia wojna była wojną zespołów, ale prawda była taka, że do walki leciał zespół, ale już po chwili każdy z osobna toczył osobny bój. Najnowocześniejsza broń w postaci samolotów wracała tym samym do taktyk średniowiecza i w licznych heroicznych pojedynkach rozstrzygała wyniki walki. Właśnie wtedy można było poznać najdzielniejszych bohaterów. Asami Dywizjonu 303 był Henneberg, Paszkiewicz, Zumbach, Ferić, Łokuciewski, Daszewski, Szaposznikow, Karubin czy František. Ich liczne zwycięstwa to nie przypadek. Najwybitniejszy był jednak Witold Urbanowicz, zwycięzca w 17 spotkaniach z wrogiem. Wszystko w nim było niczym u innych myśliwców – mocna postawa, energiczna twarz, czyste oko, a jednak wyczuwało się coś jeszcze. Kojarzył się z metalem, może dlatego on i samolot stanowili tak zgrany ze sobą zespół.
Urbanowicz był kapitanem wojsk polskich i miał w 1940 roku 34 lata. We wrześniu 1939 roku, będąc instruktorem i wychowawcą w Centrum Wyszkolenia Lotnictwa w Dębnie, dostał rozkaz przedarcia się ze swoim plutonem do Rumunii dla przeszkolenia ich tam na francuskich maszynach. Kiedy dotarli już bezpiecznie do Rumunii, sam natychmiast wrócił do Polski, by walczyć. Dostał się do niewoli, ale tej samej nocy udało mu się uciec. Po wielu perypetiach dotarł do Francji, zabierając ze sobą wszystkich swoich żołnierzy. W styczniu 1940 roku wysłano go do Brytanii, gdzie początkowo walczył w brytyjskim Dywizjonie. Pokazał tam swoją waleczność i odwagę: „trafność decyzji, szybkość reakcji, odwagę i zaciekłość”. Krótko potem myśliwiec wszedł w skład Dywizjonu 303, a 5 września Urbanowicz stanął na jego czele, kiedy ranny został major Krasnodębski. Również tu odnosił sukcesy, strącając 9 niemieckich maszyn w ciągu kilku dni. 30 września w ciągu kilku minut zestrzelił 3 samoloty wroga i zyskał uznanie Anglików.
Mit Messerschmitta 110
Jedną z najgorszych i najskuteczniejszych broni Hitlerowców była propaganda. Już na początku wojny Niemcy obwieścili, że udało mi się zbudować maszynę niezwykle groźną, niemal niezniszczalną: supersamolot Messerschmitta 110. W kampanii wrześniowej mało pojawiło się tych maszyn, w kampanii francuskiej również, zatem alianci wiedzieli tylko tyle, że to maszyna dwusilnikowa o dużym uzbrojeniu, posiadająca tylnego strzelca. Dopiero w bitwie o Brytanię Luftwaffe wysłała w powietrze większą liczbę Messerschmittów. Okazało się wówczas, że owa supermaszyna nie jest taka straszliwa, szczególnie jeśli unieszkodliwiło się tylnego strzelca. Ale dopiero pewne zdarzenie z wrześniowego dnia sprawiło, że mit prysł jak bańka mydlana.
Owego dnia Dywizjon 303 napotkał zgrupowanie 30 bombowców Heinkli III. Osłaniało je 70 Messerschmittów 109. Naprzeciw nim stanęły samoloty Dywizjonu 303, wsparte przez oddziały Dywizjonu brytyjskiego i wspólnie udało im się powstrzymać nieprzyjaciela. Okazało się jednak, że 2 000 m dalej nadlatuje 40 legendarnych Messerschmittów 110. Wypatrzył je Urbanowicz, który wraz z kilkoma brytyjskimi myśliwcami rzucił się do ataku. Messerschmitt 110 utworzyły koło, chroniąc tym samym jeden drugiego, a na dokładkę przyleciały im na ratunek jeszcze Messerschmitty 109. Finalnie nawet to ich nie uratowało. Najpierw Hurricany rozprawiły się z Messerschmittami 109, po czym jeden po drugim wykańczały niby niezniszczalne Messerschmitty 110. Nie pomogły podwójne silniki ani tylni strzelcy. Tak upadł mit Messerschmitta 110.
Podstępy
Mimo iż same Messerschmitty 109 były cudem techniki, to ich piloci bywali zuchwali i pewni siebie. Pewnego razu Messerschmitt 109 próbował atakować z tyłu z góry dowódcę polskiego klucza, porucznika Henne berga, ale zrezygnował widząc zbliżającego się z odsieczą Zumbacha. Tuż przed samolotem Polaków zatoczył jednak zuchwałą pętlę, wystawiając się na odstrzał. Był pewny swojej przewagi wysokości i liczył na wsparcie innych Messerschmittów. Sytuację wykorzystał Zumbach podciągając trochę maszynę i z odległości 250 metrów zestrzelił nieprzyjaciela. Messerschmitt wpadł w korkociąg i spadał. Zwycięzca ucieszył się i już w myślach zaczął gratulować sobie piątego nieprzyjaciela zestrzelonego w danym dniu, gdy nagle spojrzał za rzekomo zestrzeloną maszynę – tysiąc metrów poniżej przeciwnik wyprowadził maszynę z korkociągu i zaczął lecieć normalnie, uciekając w kierunku Francji. Zumbach, który w pierwszej chwili dał się nabrać, ale nie dał za wygraną. Ruszył w dół za Niemcem, gdy ten zaczął kręcić następny korkociąg. Śledził go wytrwale, czekając, aż będzie musiał przestać, aby nie rozbić się o ziemię. Gdy tylko Niemiec wyszedł z korkociągu, Zumbach zestrzelił przeciwnika. Ten cały w płomieniach i już nie udając, poszedł w dół. Podobnych sytuacji i wiele podstępów żołnierze napotykali na co dzień.
Istniały również postępy innego typu. Żołnierze Dywizjonu 303 cieszyli się dobrą sławą nie tylko wśród Anglików, ale również angielek. Pewnego razu Lady Smith-Bingham, matka-opiekunka polskiego dywizjonu, urządziła na cześć myśliwców cocktail-party w „Dorchester Hotel”, na które zaproszone zostały najpiękniejsze panie z londyńskiego towarzystwa. Polacy bawili się z nimi, tańczyli i zakochiwali. Pewna młoda wdówka kokietowała Zumbacha, a ten wyszeptał do niej nawet „kocham cię”, ale po chwili pożałował, ponieważ przed jego oczami stanęło wspomnienie Zosi, Jadzi czy Marysi pytającej z tęsknotą: „Czy pamiętasz mnie Jasiu?”. To ostudziło jego zapał do romansowania. W sercach polskich żołnierzy była bowiem tęsknota za ojczyzną, która dopadała ich znienacka – był to tym razem podstęp nie wroga w Messerschmittach, ale podstęp ludzkiego serca.
Losy się ważą
Angielski wrzesień 1940 roku był pogodny i gorący. I taki był też 15 września, kiedy to Hitler zaplanował gigantyczny nalot na Brytanię, który miał odnieść sukces i zapewnić wejście do Anglii. Sześć tygodni już trwał powietrzny atak na Anglię. Luftwaffe ponosiła co prawda w swoich uderzeniach straty, bo w sumie około 1650 maszyn, lecz była pewna, że przeciwnikowi zadała poważniejsze straty. W swojej pysze nie miała żadnych wątpliwości, że RAF walczy resztkami sił.
Choć siłę przeciwnika oceniali mylnie, swoją własną znali doskonale - 200 zwycięskich dywizji, czekających na sygnał nad kanałem angielskim. Nie sposób ustalić, ile maszyn puściła Luftwaffe tego dnia. Niektórzy twierdzą, że nad angielskim niebem pojawiło się 1000 samolotów nieprzyjaciela, ale prawdopodobnie było to tylko 650-700 maszyn, co i tak stanowiło ogromną ilość. Uderzały na raty, z czego pierwsze dwa razy były najsilniejsze: pierwszy w południe, drugi dwie godziny później. Najpierw nadleciały Messerschmitty, które prawdopodobnie miały za zadanie zwabić Brytyjczyków, ale im się nie udało. Mimo iż był to już poważny nalot kilku dywizjonów, brytyjskie dowództwo nie przywiązywało do tego zbyt dużej wagi, stawiając tylko słaby opór. Następne nadleciało około 40 bombowców, przeważnie Heinkli, eskortowanych przez podwójną mniej więcej liczbę Messerschmittów. Część z nich została rozbita już na wstępie przez dwa czy trzy dywizjony Spitfire`ów, a reszta leciała dalej, spotykając, opór kolejnych Dywizjonów. Niedługo potem część bombowców dotarła nad Londyn, ale nie zdążyli wyrządzić tam żadnych szkód, ponieważ zostali rozgromieni przez kolejne Dywizjony, w tym Dywizjon 303, ściągniętych z dalszych okolic Anglii. Niemcy ratowali się ucieczką.
W tej ogromnej powietrznej bitwie Dywizjon 303 strącił 1/6 wszystkich samolotów wroga, zniszczonych przez siły RAF-u. Walczyli jak zawsze trójkami. Pierwsi pod dowództwem kanadyjskiego kapitana Johna Kenta, który ścigając niepotrzebnie Messerschmitty, doprowadził do rozproszenia Dywizjonu i stracił cenne minuty. Drugi klucz wprowadzony był przez porucznika Henneberga w towarzystwie Zumbacha. Trzeci klucz prowadził porucznik Paszkiewicz z podporucznikiem Łokuciewskim, który został ranny w udo, ale bezpiecznie doleciał do bazy. Czwartym kluczem dowodził porucznik Pisarek w towarzystwie sierżanta Františka, który oczywiście ulotnił się, aby wybijać „Adolfików” nad kanałem. Tak czy inaczej, Dywizjon 303 mimo rozproszenia, spisał się znakomicie. Strącił w tej bitwie 9,5 maszyny – to pół dlatego, że jednego Messerschmitta strącił z innym dywizjonem, podczas kiedy reszta RAF-u strąciła 60,5 maszyny. Straty brytyjskie były niewielkie: kilkanaście maszyn i kilku zabitych, zaś straty Polaków – tylko 1 ranny. W tym dniu w walkach brał również udział inny polski Dywizjon 302, który zestrzelił 8 przeciwników.
Winston Churchill cały czas śledził bitwę. Ponoć jego cygaro zgasło w kulminacyjnym momencie bitwy. Anglicy byli uratowani, ale dzień się jeszcze nie skończył.
Losy się rozstrzygnęły
Wściekli Niemcy nie chcieli dać za wygraną i już kilka godzin po pierwszym nalocie nad Anglię ruszyły kolejne bombowce. Goering pieklił się, że „Ostatni samolot zwycięży”. Drugi tej niedziei atak był równie potężny co pierwszy. Naprzeciw nim stanął niepełny Dywizjon 303. O godzinie 14.50 poderwano dziewięć maszyn. Pierwszą eskadrę, 4 maszyny prowadził angielski kapitan Kellet, a kolejnych 5 maszyn — kapitan Urbanowicz. Dostali rozkaz, aby wzbić się na wysokość 20 000 stóp. Wlecieli w chmury, co nie było im na rękę, a gdy udało się im z nich wydostać, byli już na poziomie 22 000 stóp. Wkrótce zobaczyli przed sobą stado 60 bombowców zwartych w piątkach, a nad nimi 2 km wyżej, około stu Messerschmittów, do których nie było sensu lecieć. Nagle pojawiło się 5 Messerschmittów 110 zaledwie 600 m od Urbanowicza, który początkowo chciał je gonić, ale ostatecznie zmienił decyzję i postanowił lecieć na bombowce. Polacy zaatakowali grupę bombowców z takim impetem, że Niemcy zwyczajnie się wystraszyli. Niektórzy zaczęli uciekać, widząc trafionych kolegów, którzy szli w dół. Polacy rozgromili atak Luftwaffe i ostatecznie wygrali tym samym bitwę. Rój Messerschmittów był za daleko, aby móc ratować bombowce, które już nie miały zamiaru wracać. Pojedyncze próbowały zejść niżej, aby zrzucić bomby, ale ich zamiary zostały udaremnione.
Straty tym razem były większe wśród Polaków, ponieważ zginął sierżant Brzozowski, Andruszkowow uratował się spadochronem, ale długo walczył zaczepiony o przewód radiowy, Ferić został otoczony przez chmarę Messerschmittów 110, ale udało mu się uciec z chmury, a w walce kołowej zestrzelił jednego z nich, a później z podziurawionym samolotem uciekł w chmury. W tej ostatecznej bitwie 15 września 1940 roku wrogowie stracili 185 maszyn, a kolejnych 200 ledwo doleciało do Francji.
Zaczynamy poznawać Polaków
Bitwa 15 września była kulminacyjną dla Bitwy o Anglię i zmieniła losy wojny. Gdyby nie myśliwcy, którzy uratowali Brytanię, to Anglia upadłaby, ponieważ nie była przygotowana do walki na lądzie, nie miała prawie żadnego uzbrojenia. Po 15 wprawdzie próbowało nalotów, ale były to już ostatnie pomruki desperacji hitlerowców. Zwycięstwo garstki Polaków nad gigantyczną ilością wojsk niemieckich było dowodem na to, że z Niemcami można wygrać. Zwycięstwo myśliwców otworzyło oczy nie tylko Anglikom, ale również Amerykanom, dając początek planom frontu, idącego przez Londyn do Moskwy. Wkład Dywizjonu 303 w wynik bitwy o Brytanię był imponujący, ponieważ Polacy zestrzelili trzy razy więcej przeciwników niż przeciętnie każdy z pozostałych Dywizjonów alianckich, mając trzy razy mniej strat niż pozostali. Łącznie w bitwie o Anglię Dywizjon 303 strącił 126 maszyn nieprzyjaciela, a Dywizjon 302 – 16.
O polskich myśliwcach mówili wszyscy., byli oni również w sercach Brytyjczyków. Byli oni uosobieniem męskości, odwagi i niezwykłej waleczności. Co więcej, myślano o nich, jak o nadludziach. Tymczasem byli to zwykli Polacy, tacy sami jak ci, którzy zostali w Polsce. Walczyli nie na terenie swojej ojczyzny, ale wróg był wtedy jeden. Początkowo Polaków traktowano z uprzedzeniem, ale dowiedli w walce, jak wiele warte są ich umiejętności i odwaga. Gdyby kiedyś zapytano polskich myśliwców, jak odpłacić im się za ich czyny, odpowiedzieliby zapewne, że niczym, bo walczyli we wspólnym interesie. Z drugiej strony zapewne chcieliby, aby Anglicy zmienili swój stosunek do naszego narodu. „Tego żądaliby polscy lotnicy w zapłacie: uczciwego i rozumnego spojrzenia na Polaków”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz