piątek, 28 lipca 2023

Maria Terlikowska "Drzewo do samego nieba" - streszczenie szczegółowe

Tytuł: Drzewo do samego nieba
Autor: Maria Terlikowska



Pragniemy piękna, a sztuką jest dostrzec je nawet w brzydocie. W ponurym i brzydkim blokowisku wyjątkowość jest rzadkością ale okazuje się, że nawet pośród brzydkich bloków w jeszcze brzydszym podwórku może pojawić się … drzewo, które odmienia codzienność. O tym właśnie jest książka Marii Terlikowskiej „Drzewo do samego nieba”.

Tytułowe Drzewo rośnie na środku małego podwórka, otoczonego z trzech stron przez trzypiętrowe, stare i brzydkie kamienice. Z czwartej strony znajduje się niski budynek, w którym kiedyś była kuźnia. Mówiąc o tym wysokim drzewie, nikt nie wspomina o jego gatunku, nie jest ani kasztanem ani topolą, jest po prostu drzewem. Jedynym zresztą, bowiem nie ma innych drzew na podwórku, nie ma nawet na nie miejsca. Wszyscy tego drzewa mieszkańcom zazdroszczą, zaś dzieci je uwielbiają, służy bowiem jako miejsce zabaw. Pomiędzy budynkami i tak nie zmieściłyby się huśtawki czy karuzele. Z gałęzi drzewa było widać wszystko. Dzieci chętnie wdrapywały się po ławce na to drzewo i siedziały na gałęziach pomiędzy liśćmi, bo tam zawsze działo się coś ciekawego.

Pierwszy konar

Z pierwszego konara widać było kuchnię samotnej i wiekowej pani Rachlińskiej. Kobieta wielokrotnie wodą utlenioną przemywała dzieciakom rozbite kolana i uspokajała krzyczących rodziców, którzy zabraniali wspinaczki na drzewo. Z radością zajmowała się podwórkowymi dziećmi, była bowiem bardzo samotna. Nie miała bowiem wnuków, bo jej dzieci zostały za młodu zabite na wojnie. Staszek, kiedy dowiedział się o tym zapytał panią Rachlińską, czy nie jest jej smutno. Ona jednak odpowiedziała że nie, bowiem zawsze może na dzieci patrzeć.

Drugi konar

Na początku mama dzieci - pani Lichocka nie była zadowolona z tego, że wdrapują się one na drzewo, zrobiła nawet im awanturę. Zwłaszcza, że mama Doroty, głośno wyrażała swoje obawy co do bezpieczeństwa takich zabaw i przewidywała rychłe kalectwo. Ale pewnego razu na małe podwórko wjechała ciężarówka i dzieci umknęły spod kół tylko dlatego, że mogły wspiąć się na drzewo. Dziadek Frączak stwierdził wówczas, że lepsze niż samochody były konie, a pani Rachlińska zauważyła, że dzieciom bezpieczniej jest na drzewie niż na podwórku. Wtedy mama Lichocka pozwoliła bawić się na drzewie z zachowaniem ostrożności. Drugi konar był jednak gorszy niż pierwszy, bowiem było z niego widać tylko mieszkanie krawcowej, w którym nie było nic ciekawego.

Zaklęta Dorota

W poniedziałek dzieci zdobyły trzeci konar. Tego dnia opiekowała się nimi babcia, która przyjechała z Pruszkowa, by zając się dziećmi. Upiekła przepyszne bułeczki z rodzynkami i dzieci zaproponowały, żeby poczęstować nimi panią Rachlińską. Babcia poszła z nimi i okazało się, że obie panie świetni się dogadują. W czasie ich rozmowy, dzieci mogły wspiąć się na trzeci konar. Był on grubszy od pierwszego i drugiego i trudno było na niego wejść. Na dodatek rósł on od razu ku górze w stronę lewej oficyny. Natomiast kiedy już się na niego weszło, to można było obserwować okno zastawione kaktusami. Staszek zastanawiał się, czy kaktusy to ochrona przed złodziejami. Nagle zauważył za kaktusami Dorotę. Dzieci pomyślały, że przypomina ona trochę zaklętą królewnę uwiezioną na Szklanych Górach, tyle że nie miała długich, jasnych włosów. Staszek nie zamierzał być królewiczem, ale poprosił Dorotę o otworzenie okna, ale dziewczynka musiała je szybko zamknąć, bo wróciła jej mama. A szkoda, bo bardzo jej się podobała wizja bycia zaklętą królewną. Dzieci umówiły się na „odklnięcie” Doroty na kolejny dzień.

Zezuś

Niestety nie było łatwo odklnąć królewnę we wtorek, bo mama Doroty przecierała szyby mokrą ścierką. Dzieci zatem czekały na dogodny moment. Myślały też o zdobyciu czwartego konara, bo nie chciało im się schodzić z drzewa, ale ten zajęty był przez Paweł, chłopca z piątej klasy, podczas kiedy oni chodzili do drugiej. W tym czasie na dole dziadek Frączek wyprowadził na spacer psa Burłaja. Pies podbiegł do drzewa i zaczął je obwąchiwać, a dzieciom zdawało się, że z tej perspektywy wygląda on jak lew, wyobrażały sobie też, że są zagubionymi w dżungli podróżnikami i siedzą na baobabie. Pies nagle odskoczył od drzewa i ruszył w stronę śmietników goniąc małego chudego kotka. Ten, dopingowany przez dzieci przeskoczył przez psa i uciekł na drzewo szukając tam ratunku. Kot był bardzo brudny, szary pręgowany i zezowaty, więc dzieci nazwały go Zezuś. Postanowiły, że go umyją i dadzą Dorocie, bo wszyscy pozostali mają już koty albo psy.

Zdobycie szklanej góry

Chłopcy zostali trochę podrapani podczas kąpieli Zezusia, a następnie podczas wnoszenia go na drzewo bardziej, niż rycerze wchodzący na Szklaną Górę. Dzieci dotarły jakoś do okna Doroty, ale całe twarze miały podrapane do krwi. Całe szczęście, że mama Doroty poszła do magla i nie widziała, jak wyglądają. Następnie, używając zawieszonego na kiju od szczotki koszyka, przekazały kota uszczęśliwionej dziewczynce. Zezuś natychmiast zaczął pieszczotliwie ocierać się o rękę Doroty. W taki sposób właśnie została odklęta. Podrapani i dumni niczym rycerze chłopcy poszli do pani Rachlińskiej, by ta przemyła im rany. Tam usłyszeli to, co o kocie myśli mama Doroty, bo krzyczała na całe podwórko, myśląc że kot sam wszedł z drzewa do domu. Uważała, że jak po drzewie wszedł kot, to może wejść i złodziej, zamierzała iść na skargę do administracji.

Nieprzyjaciel pod drzewem

Pewnego dnia, w czwartek, pod drzewem pojawiło się dwóch robotników, którzy rozmawiali o tym, że dom dzieci został przeznaczony do rozbiórki i najdalej za dwa lata zostanie wyburzony. Dziewci wiedziały od rodziców, że wszyscy wyprowadzą się stąd do nowych bloków, ale trudno im było uwierzyć, że ich dom zostanie po prostu rozwalony. Chłopcy zaczęli się też martwić, co stanie się wówczas z drzewem. Robotnicy chcieli ściąć drzewo, żeby liście nie zapychały rynien. Uważali, że nie jest ono nikomu potrzebne, a przez niego lokatorzy skarżą się na przeciekające sufity. Tyle, że drzewo było przecież potrzebne dzieciom. Następnego dnia, w piątek po południu, mama wysłała chłopców po szczypiorek do twarogu na kolacje. Kiedy wracali z zakupów, zobaczyli prędko wjeżdżającą na podwórko nysę. Potem słychać było krótki, ostry krzyk i mnóstwo osób zgromadziło się na podwórku. Okazało się, że samochód potrącił Pawła z piątek klasy. Kierowca bronił się, że chłopiec skoczył mu pod koła prosto z drzewa. Przyjechała policja i lekarz pogotowia, a chłopiec został przewieziony do szpitala.

Bożena płacze

Policjant nie aresztował kierowcy dzięki zeznaniom pani Rachlińskiej, która potwierdziła, że Paweł naprawdę zeskoczył z drzewa prosto pod nysę. Chłopcy zastanawiali się czemu Paweł tak postąpił, bo na pewno słyszał nadjeżdżający samochód. Siedzieli wraz z babcią w kuchni pani Rachlińskiej i jedli ciasteczka, gdy usłyszeli pod oknem płacz. To płakała Bożena, koleżanka Pawła z piątej klasy. Pani Rachlińska zaprosiła dziewczynę na kruche ciasteczka i herbatkę. Bożena wyznała, że obawia się, że Paweł tak niefortunnie skoczył, bo chciał się przed nią popisać. Pani Rachlińska pocieszyła Bożenkę. Okazało się, że Paweł ma złamaną nogę i musi przez sześć tygodni nosić gips, ale niedługo zostanie wypisany do domu. Kiedy wszyscy kończyli jeść ciasteczka, rozległo się pukanie do drzwi. To zjawił się kierowca z wielkim bukietem bzu dla pani Rachlińskiej. Przyszedł podziękować za to, że dzięki jej zeznaniom nie wsadzono go do więzienia. Kierowca przyniósł też informację, że planowane jest ścięcie drzewa dla bezpieczeństwa. Pani Rachlińska zapewniła jednak zmartwione dzieci, że nie pozwolą zabrać ich drzewa.

Paweł w gipsie, a my w łaskach

Mimo iż wierzyli pani Rachlińskiej, to jednak dzieci niepokoiły się o los drzewa. Wiedziały, że wiele osób nie lubi drzewa np. pani z zaciekającym sufitem, malarz z poddasza, któremu odpada tynk, wszyscy kierowcy z garażu, a także mama Doroty i rodzice Pawła. Zaczęli zastanawiać się też, jaki stosunek do drzewa ma sam Paweł. Ponieważ dzień wcześniej wrócił on do domu ze szpitala, chłopcy postanowili wspiąć się po drzewie, na piąty konar, żeby zajrzeć przez balkon do jego mieszkania na drugim piętrze. Piąty konar jest bardzo wygodny i przypomina drabinę – ma dużo mocnych, bocznych gałęzi i przypomina drabinę. Kiedy Paweł ich zauważył, poprosił żeby weszli do środka. Paweł był zaskoczony wieścią o planowanym ścięciu drzewa. Okazało się, że Paweł też chce bronić drzewa mimo iż ma złamaną w dwóch miejscach nogę. Stwierdził też, że chłopcy nie są wcale takimi mikrusami, jak mu się wydawało.

Tajemniczy ogród

Od spotkania z Pawłem prawie cały czas wolny dzieci spędzały na drzewie, choć przez pierwsze dni babcia była na nich trochę zła. Działo się tam dużo cudownych rzeczy. Zajrzeli co prawda dwa razy do Doroty, która już nie siedziała w oknie sama, ale z Zezusiem, choć mama stwierdziła, że koty są niehigieniczne. Kiedy chłopcy wdrapali się naprawdę wysoko na drzewo, to oczom ich ukazał się wiszący za prawą oficyną, pomiędzy dachami starych domów, bajeczny ogród. Chłopcy stwierdzili, że ogród wyglądał tak, jakby zsunął się z obłoku. Okazało się, że konstrukcję wiszącego ogrodu tworzyły pnące się po murach trzech kamienic róże. Na środku ogrodu, na polówce, leżała dziewczynka i czytała książkę. Chłopcy chcieli ją zawołać, ale ostatecznie woleli milczeć. Postanowili też, że tajemniczy ogród pozostanie ich sekretem i nie powiedzą o nim nikomu, nawet Pawłowi czy Dorocie.

Bocianie gniazdo

Następnego dnia dzieci znalazły stare bocianie gniazdo na drzewie. Było to stare koło od wozu, wciśnięte pomiędzy dwa rozwidlone konary. Na kole pozostało jeszcze trochę splątanych gałęzi, z których bociany uwiły sobie kiedyś gniazdo. Staszek stwierdził, że to gniazdo dziadka Frączaka, bo opowiadał on kiedyś o swoim dzieciństwie i o bocianach. Chłopcy byli przekonani, że skoro wyżej już nie dało się wejść, to gniazdo jest ich ostatnim odkryciem. Byli wzruszeni, ale nie płakali. Staszek stwierdził, że drzewo sięga chyba do samego nieba.

Całe podwórko za drzewem

W lecie dzieci były na koloniach, a potem u babci w Pruszkowie. Od września zaczęły trzecią klasę, ale po odrobieniu lekcji, kiedy tylko pogoda sprzyjała, wciąż spędzały parę godzin na drzewie. Pewnego październikowego poranka dzieci usłyszały nietypowy hałas i porzucając śniadanie rzuciły się do okna. Pod drzewem gromadzili się robotnicy z drabinami i z piłami, a dwóch z nich siedziało już na pierwszym konarze. Dzieci szybko zbiegły na dół. Spotkawszy dozorczynię, spytali się jej czy to prawda, że chcą ściąć drzewo, a ona potwierdziła. Pani dozorczyni też żal było drzewa, bo dbała o nie, okopywała każdej wiosny i podlewała, by nie uschło. Mama chłopców również stanęła po stronie drzewa krzycząc, że nikt nie ma prawa ścinać drzewa bez zgody lokatorów. Pani Rachlińska wychylając się z okna waliła tłuczkiem o patelnię. Wkrótce wszyscy lokatorzy przyłączyli się do „Wielkiej Bitwy o Drzewo”.

Każdy z lokatorów używał innych argumentów w obronie drzewa. Malarz sugerował rozebranie raczej trującego powietrze garażu. Mama Pawła chciała, żeby zabrać samochody, które kaleczą dzieci, a pani Rachlińska, zwróciła uwagę, że ścięcie drzewa oznaczać będzie pozbawienie dzieci jedynej radości i jedynej zieleni. Malarz głośno się też zastanawiał, co na to Towarzystwo Ochrony Przyrody. Nawet mama Doroty stwierdziła, że jej córka jest blada przez spaliny i zamierzała iść na skargę do administracji. Robotnicy nie mieli innego wyjścia jak zabrać swoje narzędzia i opuścić podwórko.

Odwiedziny

Od Wielkiej Bitwy o Drzewo minęły już dwa lata, a dzieci mieszkały już w pięknym, nowym bloku na osiedlu, gdzie nie było obdrapanych kamienic i ciasnych podwórek. Po lekcjach bawiły się na wielkim, zielonym skwerze, gdzie było mnóstwo miejsca do biegania. Z dziewiątego piętra, gdzie znajduje się ich mieszkanie, mogą obserwować całą okolicę: zielone trawniki, kolorowe kępy róż i różne drzewa. Mimo to tęsknią za swoim drzewem i sekretami, które odkrywali dzięki niemu.. Na nowym osiedlu wszystko jest tak jasne i nowe, że żadna tajemnica nie może się tu schować. Pewnej niedzieli tata chłopców zaproponował, żeby pojechali na ich dawną ulicę. Po godzinie drogi, znaleźli się w zupełnie innym miejscu, niż to, które zostawiali. Szeroka aleja na której błyszczał nowy asfalt, zamiast prawej, lewej oficyny i garażu nowy, nieoszklony jeszcze wieżowiec. Ale jedno pozostało niezmienne, ich drzewo, choć wydawało się być mniejsze, niż wcześniej. Chłopcy pomyśleli, że wkrótce w wieżowcu zamieszkają dzieci i będą patrzeć z okien na jego wierzchołek. Dla nich nie będzie już drzewem do samego nieba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz