Autor: Leon Pirs
Wydawnictwo: Marasimsim
A gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać do Hiszpanii? A gdyby tak zrobić sobie małą przerwę w studiach i zanim głowę zaczną wypełniać myśli o konieczności zdania poprawki, zapolować na … białego goryla? Takie marzenia aktualne są w każdym wieku, choć w obecnych czasach, kiedy strefa schengen umożliwia sprawne poruszanie się po Europie bez konieczności załatwiania różnego rodzaju wiz wjazdowych czy składania rozmaitych dokumentów. Na dodatek dostęp do internetu, lektura przewodników i blogów pozwala na dokładne ułożenie trasy, dostosowanie swoich planów do różnego rodzaju ograniczeń i wymogów obowiązujących w danym kraju.
Choć trudno sobie to młodym ludziom wyobrazić, jeszcze całkiem niedawno wyruszenie w drogę wiązało się ze żmudnymi przygotowaniami. Nie można było liczyć na to, że zabierając ze sobą telefon komórkowy i kilka ubrań na zmianę jesteśmy właściwie gotowi do podróży. Bo telefonem zapłacimy za hostel, za śniadanie w restauracji, którą zresztą wcześniej wyszukamy w internecie, czytając rekomendację i lustrując menu, by nie przepłacić. Dwadzieścia lat temu mało kto miał telefon stacjonarny, o komórce nawet nie mówiąc, mało kogo z Polski było też stać na zagraniczny hostel czy śniadanie. Ba, nawet wyruszając na wczasy nad morzem czy grzybobranie z zakładu pracy, w plecakach królowały mielonki i jajka, a herbata obowiązkowo chlupotała w termosie.
Co zatem należało wówczas zabrać wyruszając w zagraniczną podróż? Zakładając, że było się takim szczęściarzem, że zdobyło się paszport i inne niezbędne dokumenty typu wizy? Chłopaki z gdańskiego Przymorza postawili na namiot, kuchenkę gazową i kilogramy pasztecików, zakupionych już zresztą u naszych czechosłowackich sąsiadów. Czechosłowackich, bowiem Mariusz vel Stachu i Polo wyruszyli w podróż w sierpniu 1990 roku, na dwa lata przed podziałem tego kraju na Czechy i Słowacje. Tych dwóch studentów drugiego roku, z małą obsuwą w egzaminach i wiszącą nad nimi groźbą WKU postanowiło wybrać się do Hiszpani, być może z małym przystankiem w Lyonie, gdzie mieszkała korespondencyjna koleżanka jednego z nich. A że w tamtych czasach studenci nie posiadali zwykle samochodów, a na środki transportu publicznego nie było ich stać, chłopcy wyruszyli w drogę decydując się podróżować z innymi ludźmi, czyli „łapać stopa”.
Jak wyglądała zagraniczna podróż w 1990 roku? Jak bardzo sposób podróżowania wybrany przez Stacha i Polo różnił się od obecnego? Z jakimi wyzwaniami przyszło im się zmierzyć? Jak smakuje sok ananasowy i jak udaje się udawanie mieszkańca Anglii? Na te i na wiele innych pytań znajdziemy odpowiedź w sentymentalnej powieści drogi, pt. „Autakra. Historia pewnej włóczęgi”. Opowiedziana przez Leona Pirsa historia sentymentalna jest przede wszystkim dla osób pamiętających dawne czasy (i smak mielonki czy szynki z Krakusa), wyczuwających (mało) subtelną różnicę pomiędzy podróżowaniem wówczas i dziś (ze zdumieniem stwierdzam, ze nie zawsze na korzyść współczesności). Wszyscy czytelnicy zaś doświadczą tego trudnego do opisania radosnego napięcia, wynikającego z ekscytacji drogą i przygodą. Tym samym jest to opowieść dla czytelników w każdym wieku, każdy znajdzie tu coś dla siebie, szczególnie jeśli dotąd nie podróżował wcale lub kwestia pokonania drogi ograniczyła się tylko do wyboru linii lotniczych.
W drogę ruszamy nie tylko z Polo i Stachem, ale również z trzema studentkami: Szulikiem, Grażką i Olą, choć autor, pomijając przygody z kradzieżą walizek, dziewczynom poświęca zdecydowanie mniej uwagi. Trochę szkoda, bo interesujące byłoby bieżące porównanie podróży i wrażeń, ale mimo to, już samo czytanie o wyprawie studentów jest ekscytującą przygodą. Nie jest to typowa relacja z podróży, książkę czyta się raczej jak dobrą powieść, a liczne anegdoty pobudzają nas do śmiechu. Podobnie zresztą jak próby konwersacji czy to z obcokrajowcami czy ze sobą (no bo po czym poznać ziemniaki? Po wyglądzie oczywiście!).
Ruszając w drogę z Polo i Stachem musimy liczyć się z ekstremalnymi warunkami podróży, noszeniem na plecach słoni (plecaki z czechosłowackim jedzeniem ważą!), wielogodzinnymi próbami łapania stopa (nie w każdym kraju jest to łatwe) i marzeniami o wypiciu zimnego piwa. A także z koniecznością krzewienia polskiej tradycji i przekonywaniem wszystkich, że wizerunek Polaka pokazywany w mediach jest mocno wykrzywiony. Bo przecież obraz pokazujący, że „Polak to złodziej rowerów, samochodów i pijak. A Polska to kraj komunizmu, gdzie można na ulicy z łatwością zginąć z rąk bandyty, zomowca lub z pazurów białego niedźwiedzia (…)” jest fałszywy. Prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz