czwartek, 4 lipca 2019

Beskid Mały - Góra Żar

Tegoroczne wakacje są dość spontaniczne – jeszcze w maju, planując wyjazd, nie wiedziałam, jaka będzie moja kondycja w piątym miesiącu ciąży i czy tak naprawdę – poza leżeniem – będę w stanie zrobić cokolwiek. O zwiedzaniu czy chodzeniu po górach już nawet nie myśląc. Dlatego też bezpieczną opcją wydała się rezerwacja domu za Zawierciem i zabranie stosu książek do czytania. W miarę jednak, jak zbliżał się termin wyjazdu, miałam coraz większe opory aby zamknąć się na wsi bez samochodu. Na dodatek na takiej wsi, w pobliżu której nie było właściwie nic do zobaczenia, a każdy dalszy wypad wymagałby proszenia okolicznych mieszkańców o podwiezienie. Dlatego, dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem, spontanicznie zarezerwowaliśmy chatkę pod szczytem Trzonki w Beskidzie Małym. Pragnienie pobytu z dala od ludzi i plan zabrania stosu książek na wypadek złego samopoczucia wciąż były aktualne, ale tu dochodziła możliwość eksplorowania nieznanego nam pasma górskiego. Możliwość, z której skwapliwie skorzystaliśmy już pierwszego dnia po przyjeździe… 

Beskid Mały to niewielkie pasmo górskie w Beskidach Zachodnich. Obszar o charakterze rozległej górskiej wyspy, rozciąga się od Bramy Wilkowickiej i Doliny Białej od strony zachodniej, po dolinę rzeki Skawy na Wschodzie. Geograficzny podział Beskidu Małego na część wschodnią i zachodnią wyznacza dolina Soły i jej kaskady. My trafiliśmy do chaty pod szczytem Trzonki (także Szronka, ludowa nazwa Czonka; 729 m) w tzw. Beskidzie Andrychowskim (koło Andrychowa). Na jednej z polan pod szczytem, na Przełęczy Bukowskiej (654 m), znajduje się drewniana chatka studencka „Limba”(nazwa wzięła się od pobliskiej zabytkowej alei tych drzew), która graniczy z naszym domkiem. 

Zauroczeni pięknem terenu, już w dzień przyjazdu, wybraliśmy się na „mały rekonesans” okolicy. Zrobiła się z tego całkiem potężna wyprawa na górę Żar (761 m), ze szczytu której rozciągają się piękne panoramy na jezioro Żywieckie, Beskid Śląski, pasmo Magurki Wilkowickiej i Hrobaczej Łąki. U podnóża góry, od strony Międzybrodzia Żywieckiego, znajduje się Szybowcowe Lotnisko Żar (które mogliśmy zobaczyć bliżej w trzecim dniu pobytu). Na szczycie góry znajduje się zbiornik wodny elektrowni szczytowo-pompowej, mieszczący 2310 tys.metrów sześciennych wody, której maksymalna głębokość wynosi 28 metrów. Zbiornik jest napełniany codziennie wodą z leżącego kilkaset metrów poniżej Jeziora Międzybrodzkiego i tego samego dnia woda ta jest wypuszczana wydrążonym wewnątrz góry szybem. Dzięki temu udaje się uzyskać w godzinach szczytu 500 MW energii elektrycznej. 

Z naszej chatki wyruszyliśmy szlakiem żółtym (nowy szlak) w kierunku Kiczery, tam bowiem pierwotnie pragnęliśmy dojść. To typowo beskidzki szlak bez większych trudności technicznych, choć tak jak pozostałe szlaki w tych górach, w niektórych fragmentach dość zniszczony wycinką drzew, których gałęzie wciąż zalegają na szlaku. Pomimo kilku bardziej stromych podejść, każdy o dobrej, a nawet w miarę dobrej kondycji fizycznej jest w stanie przejść tą trasę. 

Żółty szlak - po lewej widok z drogi na Górę Żar
fot. J.Gul
Po drodze minęliśmy kilka domów, choć później weszliśmy już w bukowy las – droga była dość przyjemna, choć upał i rozwścieczone owady dały na „w kość” (całe szczęście, że przynajmniej pies mógł się nieco ochłodzić). 

Misiu zażywa kąpieli wodnej
Po około 30 minutach przejścia, dochodzimy do asfaltowej drogi (z tego miejsca, zostało nam ok. 1,20 h do wejścia na Kiczerę), którą musimy pójść w lewo, mijając dość sfatygowany przystanek autobusowy. Szlak jest dobrze oznaczony, nie musimy się zatem martwić o to, że pobłądzimy.

fot.J.Gul
Po przejściu kilku minut drogą, szlak mocno skręca w prawo, w ul. Długie Łąki (zobaczymy tam też tablicę prowadząca do mogiły żołnierzy AK oddziału Garbnik) i znów zagłębimy się w las – miniemy też szlaban i informację, iż jest to obszar natura 2000. Również i ten odcinek jest stosunkowo prosty, a po drodze czeka na nas też kilka uroczych kapliczek.

for. J.Gul
Na wielu odcinkach właśnie tak wygląda droga
J.Gul
for. J.Gul
Dochodzimy do Przełęczy Isepnickiej (698 m n.p.m.), gdzie krzyżują się szlaki. Z tego miejsca mamy na Kiczerę 20 min, ale nas zaintrygowała góra Żar, więc omijając wejście na Kiczerę szlakiem żółtym, odbiliśmy na szlak zielony. Z tego punktu na Żar mamy ok.40 min drogi, początkowo przyjemnej, leśnej, choć w upale, przejście ostatniego odcinka asfaltową drogą prowadzącą wokół zbiornika, było prawdziwym wyczynem.

fot. J.Gul
Zbiornik, wyglądający nieco futurystycznie, robi wrażenie swoimi gabarytami
fot. J.Gul
Mimo iż na zdjęciach, które wcześniej oglądaliśmy w Internecie góra Żar wydawała się być mało atrakcyjną, to rozciągające się z niej widoki rekompensują nieco komercyjny charakter szczytu. Nie do końca lubię takie klimaty – wjazd kolejką oraz możliwość dojazdu samochodem sprawiają, że jest tu sporo turystów, a także – zgroza – rozkrzyczanych kolonijnych dzieci, ale koncentrując się na podziwianiu okolicy, można to przeżyć.

Tuż przy szczycie minęła nas kolejna zjeżdżająca w dół
Po prawej - mało zachęcający widok szczytu
Dla tych widoków warto tu wejść
fot. J.Gul
fot. J.Gul
Na szczycie znajdziemy kilka punktów usługowych – restauracji, stoisko z żelkami, pamiątkami. Po małej sesji fotograficznej zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty restauracji sieciowej, bowiem dwa kolejne punkty, oferujące jedzenie typu fast-food, niezbyt nam pasowały. I choć lokal Dominium Pizza z typowym dla każdego miejsca wystrojem średnio pasuje do górskich szczytów, to jednak głód (i przemiła obsługa – szczególnie Pani Zuzia – która nie tylko przyjęła zamówienie, ale zatroszczyła się również o Misia i wodę dla niego) zwyciężył. Zamówiliśmy placki ziemniaczane ze śmietaną (dla mnie) i planek po zbójnicku dla P. oraz piwo (niestety z uwagi na to, iż wybraliśmy taras na zewnątrz podane było w plastikowym kubeczku). Jedzenie okazało się całkiem znośne, choć daleko nam było do zachwytów (śmietanka do placków - rewelacja!).

fot. J.Gul
Niesamowitą atrakcją góry są paralotniarze, którzy licznie startują ze szczytu, niestety upał uniemożliwił nam podziwianie lotów – tylko jedna paralotnia smętnie kołowała w oddali. Zachwyciliśmy się za to lotami w trzecim dniu. Zmęczeni, ale nasyceni (i widokami i jedzeniem) mogliśmy udać się w drogę powrotną, powtarzając w odwrotnym kierunku przebytą trasę. Planowaliśmy jeszcze wejść na ominiętą wcześniej Kiczerę, ale upał już dość mocno dał się nam we znaki, zatem popędziliśmy (to za dużo powiedziane), do naszego domku. Nie mogłam się jednak powstrzymać, by po drodze nie kosztować pysznych jagód, bowiem te okolice wyjątkowo obfitują w jagodziny.

Nie ma jak w domu...
fot. J.Gul

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz