Agnieszka Olejnik - Polonistka i anglistka, mama trzech synów oraz właścicielka czterech psów. Odkąd zamieszkała w domu na skraju lasu, pod wielkimi dębami, codziennie budzi się z uczuciem spokoju w duszy i zwyczajnego szczęścia. W młodości szybowniczka i wielbicielka jaskiń. Podróżniczka.Prowadzi bloga „Barwy i smaki mojego życia”, gdzie opowiada nie tylko o książkach, ale też o fotografowaniu przyrody, zdrowej kuchni i pysznych nalewkach.
/źródło: www.czwartastrona.pl/
Recenzję książki przeczytacie tu.
J.G.: Książka „A potem przyszła wiosna” to opowieść o fałszywym świecie mediów, o sławie, która jest ulotna. Tworząc postać Poli inspirowała się Pani jakaś postacią z pierwszych stron gazet, a właściwie brukowców?
A.O.: Kilka lat temu, przeglądając portale informacyjne, przeczytałam wiadomość: aktorka Anna Przybylska postanowiła fotografować paparazzi, którzy prześladują ją i jej rodzinę. Do newsa dołączony był krótki film. Pomysł, żeby z medialnymi sępami walczyć ich własną bronią, spodobał mi się tak bardzo, że natychmiast otworzyłam nowy dokument i zaczęłam pisać.
Oczywiście ani przez chwilę nie miała to być powieść o Annie Przybylskiej, lecz o fikcyjnej celebrytce, która wypowiada wojnę wścibskim fotoreporterom. Tyle że moja bohaterka okazała się dużo słabsza psychicznie i nie potrafiła o siebie walczyć. Poza tym kiedy napisałam kilka rozdziałów, pomyślałam, że nic nie jest czarno-białe: nie wszyscy paparazzi to takie bezwzględnie hieny, a celebryci niekiedy wręcz zabiegają o ich uwagę. I właśnie dlatego postanowiłam udzielić głosu także Konradowi, autorowi zdjęcia, które rujnuje życie mojej bohaterki, Poli Gajdy.
J.G.: Już same kariery celebrytów to materiał na niejedną powieść. Pani jednak zdecydowała się na poszukiwanie tematów znacznie głębiej, w skomplikowanej psychice Poli i w jej przeszłości. To była decyzja samej bohaterki, która wymknęła się spod kontroli, czy też od początku planowała Pani obdarzyć Polę tak tragicznym losem?
A.O.: Zdecydowanie historia „wymknęła się spod kontroli”. Przy pisaniu książki następuje taki moment, w którym bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem i wówczas opowieść płynie w zupełnie niespodziewanym kierunku. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale uwielbiam chwilę, w której uświadamiam sobie, że oni tam, w tym powieściowym świecie, mają własne życie i podejmują własne decyzje.
J.G.: Przyznam, że to postać Ulki, a nie Poli ujęła mnie najbardziej. Ta obdarzona niezwykła wrażliwością lekarka nosząca w sobie tak ogromny ból jest jednocześnie tak krucha i tak silna. Patrząc na jej przyjaźń z Polą można przypuszczać, że to właśnie ten rozmiar tragedii połączył te kobiety. Wierzy Pani w to, że tak skrzywdzone przez życie osoby mogą odnaleźć ulgę we wzajemnych kontaktach?
A.O.: Na pewno takie osoby łączą podobne doświadczenia i wspomnienia. Wiele rzeczy potrafią zrozumieć bez słów. Ale równie często może być tak, że skupiają się na tym, co złe, nie dostrzegają pozytywów, napawają się przeżytym nieszczęściem. Może się zdarzyć, że większą ulgę osobie cierpiącej przyniesie kontakt z kimś, kto emanuje radością życia, wierzy w lepsze jutro, jest pełen nadziei. Chyba nie ma reguły. A co do Ulki (którą ja też bardzo lubię) – jej siła tkwi nie w tym, co przeżyła, ona jest po prostu mądrym człowiekiem. Nauczyła się stawiać znak równości między słowami „życie” i „szczęście”; to jest według mnie cała tajemnica.
J.G.: Mieszka Pani poza miastem, z wykształcenia jestanglistką, kocha Pani pracę w ogrodzie i ma ukochane psy. Nie da się nie zauważyć elementów łączących Panią oraz Kasię. Zawsze przemyca Pani do książek osobiste wątki? Czy Pani bliscy i przyjaciele obawiają się, że odnajdą kiedyś swoje portrety na łamach powieści?
A.O.: Zawsze przemycam, ale nie robię tego celowo. To się tak samo pisze, zupełnie jakbym stawiając jakąś budowlę mieszała nowe cegiełki ze starymi, które leżą dookoła – tylko brać, ewentualnie trochę wygładzić. To są drobiazgi, na przykład elementy topografii terenu, wypita przez bohaterów nalewka, rośliny w ogrodzie, imię psa. Co do osób z mojego otoczenia – raczej nie, nikogo jeszcze nie sportretowałam i raczej nie zamierzam tego robić. Nie ma się czego bać. ;)
J.G.: Ojciec Konrada wiedzie proste, ale szczęśliwe życie. Do tej prostoty tęskni również sam Konrad. Myśli Pani, że żyjąc w mieście można odnaleźć w sobie równowagę? Czy jest sposób, by nie ulegać tej presji, temu dążeniu do tego, by mieć, a nie być?
A.O.: Powtarzam to w moich książkach: wszędzie można być szczęśliwym i nieszczęśliwym też wszędzie. Dokładnie tak samo jest ze znalezieniem wewnętrznego spokoju, równowagi, ciszy w samym sobie. Oczywiście w mieście jest to trudniejsze. Otacza nas hałas, uliczny smród i brud, pośpiech, wieczny stres. Ale mieszkając w małym miasteczku też nie stajemy się automatycznie wyluzowanymi, żyjącymi bezstresowo, błogo uśmiechniętymi hippisami. Tu też się trzeba śpieszyć, zdążyć do pracy, sprostać codzienności. Nie ma korków i tłumu na ulicach, ale za to bywają problemy z dostępnością wielu potrzebnych nam rzeczy, instytucji – i tak dalej.
Nie mam pojęcia, na czym rzecz polega. Mieszkam w małym, niespecjalnie urodziwym miasteczku od dwudziestu lat. Czułam się zestresowana, stłamszona, wiecznie spięta – dopóki mieszkałam w ciasnym mieszkanku, z którego okien widać było jedynie ulice i dachy innych budynków. Potem przeprowadziłam się do domu na skraju lasu. Odkąd wyglądając przez okno widzę drzewa, ptaki i mój ogród, stałam się człowiekiem szczęśliwym. Nie zmieniły się inne rzeczy w moim życiu: nadal wykonuję ten sam zawód, obowiązków mi przybyło, mam teraz daleko do pracy, doszło mnóstwo nowych problemów, bo komin przecieka, bo wieje wiatr i wielkie dęby zagrażają dachowi - mogłabym wymieniać dość długo. Ale chcę powiedzieć właśnie to: jestem teraz szczęśliwa, a kiedyś nie byłam. Nie wiem, jak to się stało. Czy zwyczajnie dojrzałam do szczęścia, nauczyłam się go? A może to jednak wpływ natury, bliskości lasu?
J.G.: Czytając Pani blog odnosi się wrażenie, że Pani życie jest najlepszym przykładem tego, co określa się mianem slow life. Z jakimi wyrzeczeniami wiąże się taki styl życia? Co daje, co jest największą jego wartością?
A.O.: To moje life nie jest aż tak bardzo slow, jak bym chciała. Tak samo jak tysiące kobiet, czasami nie nadążam, żyję w niedoczasie. Ale dzielnie wojuję o każdą chwilę: wywalczyłam sobie względne równouprawnienie w domu (rodzina składa się ze mnie i czterech facetów w różnym wieku) – właśnie po to, żeby móc celebrować życie, żeby się nim powoli cieszyć. Godzę się na pewne niedociągnięcia, na przykład przykurzone bibeloty albo niedoprasowaną pościel. Zresztą, jak kiedyś mądrze powiedziała Krystyna Sienkiewicz, kurz jest po to, żeby leżał. A zamiast sterczeć przy desce do prasowania, wolę upiec pachnące anyżem ciastka, usiąść z kubkiem herbaty na tarasie i słuchać, jak pada deszcz albo podglądać pszczoły przy pracy.
Oczywiście takie życie możliwe jest tylko kosztem całej masy atrakcji, jakie oferuje człowiekowi wielkie miasto. Rzadko bywam w kinie czy teatrze, nie chodzę na koncerty, jestem niejako poza głównym nurtem. Ale dobrze mi z tym. Największa wartość takiego życia? Bliskość z naturą, z jej rytmem. Naprawdę fizycznie odczuwa się zmiany pór roku, powroty ptaków, pierwszy deszcz po okresie suszy. Człowiek zaczyna czerpać energię ze słońca, z wiatru, z wody. Wiele spraw się prostuje – z perspektywy skraju lasu widać wyraźniej, co jest błahe, a co ważne. Nie do końca da się to wszystko ująć w słowa.
J.G.: Pamięta Pani ten moment, w którym pomyślała Pani o tym, by wyjść ze swoimi powieściami do ludzi? By pokazać światu swoją twórczość?
A.O.: To nie był jakiś konkretny moment – taką myśl miałam w sobie zawsze. Wydaje mi się, że każdy, kto pisze, od początku ma gdzieś pod skórą pragnienie, żeby ktoś inny to czytał. Pisarz pragnie czytelnika, potrzebuje go, by móc być pisarzem.
J.G.: Czym dla Pani jest pisanie?
A.O.: Trochę zabawą, czymś w rodzaju odskoczni od codziennych spraw. Im bardziej szara staje się rzeczywistość wokół mnie, tym więcej przyjemności znajduję w tworzeniu własnego świata. Czasem noszę w sobie historię przez wiele miesięcy, ale jej nie zapisuję, tylko obracam w myślach; jak rzeźbiarz, który przygląda się kawałkowi drewna i zastanawia się, co by też z niego wystrugać. A najlepsze jest to, że możliwości są nieograniczone: za każdym razem próbuję czegoś nowego. Każda moja kolejna książka różni się od poprzednich. Lubię eksperymentować, bawię się narracją, szukam niedotykanych dotąd tematów, nowych bohaterów - i pozwalam im myśleć po swojemu.
J.G.: Czy z chwilą publikacji kolejnych książek zauważa Pani zmiany w swoim życiu? Czy zmienia się stosunek otoczenia do Pani osoby? Czy zmienia się Pani podejście do samego aktu tworzenia?
A.O.: Nie, jakieś szczególne zmiany nie nastąpiły, może dlatego, że ja nie dążę do zmian – podoba mi się moje życie i nie chcę niczego innego. Otoczenie także doszło do siebie – po fali zaskoczenia, zwłaszcza kiedy pojawiłam się w telewizji śniadaniowej ;) – wróciła naturalność i normalność. Czasem znajomi podrzucają mi zabawne anegdoty ze słowami: „możesz wykorzystać w książce”, ale zazwyczaj po prostu zapominamy o tym, że mam jakieś „drugie życie”, w którym jestem pisarką i zastanawiam się na przykład, jak otruć bohatera ;).
Moje podejście do aktu tworzenia? Cóż, na pewno jest w nim teraz mniej spontaniczności. Odczuwam też pewną presję – może nie jest wielka i szczególnie uciążliwa, ale jednak istnieje. Człowiek zawsze się boi, że ta kolejna książka zostanie oceniona niżej, że ktoś powie: „niestety, nie dorównuje poprzedniej…” Głupie, ale tak właśnie jest.
J.G.: Ma Pani jakiś rytm pracy nad książką? Pisze Pani regularnie, starannie planując wcześniej wszystkie postacie i wątki, rozpisując historie w kolejnych plikach? A może czeka Pani na TEN moment, aby pozwolić historii wybrzmieć w pełni?
A.O.: Już wspomniałam, że czasem długo noszę w sobie historię, zanim do niej usiądę. Jeśli wpadnie mi do głowy coś nowego – zapisuję kilka zdań w folderze o nazwie „pomysły”. Są tam dziesiątki dokumentów o przedziwnych tytułach. Mam nadzieję, że wystarczy mi życia, żeby wszystkie te historie rozbudować.
Co do konspektu, rozpisania wydarzeń – nie, nigdy tego nie robię. Opowieść układa się w mojej głowie. Kiedy siadam do pisania, wiem tylko, jak się rzecz zaczyna i jak się skończy. Reszta dzieje się sama. Czasem tylko rysuję coś w rodzaju osi czasu, bo bez tego bohaterowi mi się nierówno starzeją J.
J.G.: Na swoim blogu pisze Pani, że jest zapaloną czytelniczką. Czy w trakcie lektur mimowolnie porównuje Pani swoją twórczość z innymi powieściami? A może są takie utwory, tacy pisarze, którzy są wzorami?
A.O.: Nie porównuję, czasem tylko myślę: „genialnie zrobione” albo „w życiu bym tego tak nie napisała”. Na przykład kobieta spotyka faceta, wpadają sobie w oko, ale tak emocjonalnie, nie łóżkowo, i już przy drugim spotkaniu całują się namiętnie. Od razu mam taki brzęczyk: nigdy w życiu, to powinno być rozpisane. Najpierw nieśmiałe słowa, jakieś delikatne gesty, spojrzenia. Potem dotknięcie dłoni, może muśnięcie włosów. Do pocałunku daleka droga.
Co do wzorów – tak bym tego nie nazwała. Są pisarze, których twórczość mnie zachwyca, ale nie stanowią wzoru, bo przecież wzór służy do naśladowania, a ja nie chcę nikogo naśladować.
Czasem czytam raz po raz jakieś zdanie Tokarczuk, Stasiuka albo Myśliwskiego, żeby zapamiętać, bo jest tak mądre, trafne, ma jakąś piękną, bolesną precyzję w nazywaniu zjawisk; niekiedy rozpływam się nad nieuchwytną magią Isabel Allende albo Marqueza. Wielką przyjemność sprawia mi smakowanie urody języka Jane Austen, zwłaszcza czytanego w oryginale. Ale te książki nie stanowią dla mnie inspiracji – z czytania czerpię taką samą przyjemność, jak każdy inny czytelnik.
J.G.: Czego można Pani życzyć na ten rok?
A.O.: Czasu. To pierwsze, co mi przychodzi do głowy – ponieważ tego mam najmniej. Wiernych czytelników – bo bez nich nie jestem pisarką. I zdrowia dla moich bliskich. Wobec chorób i cierpienia czuję się bezradna. Z całą resztą jakoś sobie poradzę.
J.G.: W takim razie, niech to wszystko się spełni!
Jak dobrze czytało się ten wywiad. Tyle w nim spokoju i realności. Jestem w trakcie czytania "A potem przyszła wiosna". Życzę kolejnych wspaniałych książek i spełniania się w tym co sprawia radość.
OdpowiedzUsuńPrawda? Mnie również bardzo dobrze się rozmawiało i rozmyślało. pozostałyśmy w temacie "A potem przyszła wiosna"... Miłej lektury życzę:-)
Usuń