Pamiętacie znakomitą książkę „Koniak i Daktyle" Marka Majewskiego? Jej recenzje możecie znaleźć tu:
klik
Natomiast dziś, Qulturasłowa oddaje głos Markowi Majewskiemu, który zwierza się Jackowi Kosiakowi.
Marek Majewski, globtroter i artysta szukający wielkiej przygody i wolności, którą odkrył w dalekim i egzotycznym San Francisco. Tam, jako jedyny Polak, zaczął współpracę z głośnym pismem rockowym „Rolling Stone.” Był asystentem Annie Leibovitz i uczył się reporterki od Jima Marshalla, największych fotografów młodego, hippisowskiego pokolenia. Marek jest autorem III wydania kultowej już książki „Koniak i Daktyle” .
Jacek Kosiak: Jak to się stało, że w połowie lat 70-tych wylądowałeś w San Francisco? A później zabrałeś się do napisania książki, bo przecież z wykształcenia nie jesteś pisarzem, a malarzem i grafikiem?
Marek Majewski: Tak, studiowałem plakat i projektowanie. Jest to dosyć długa historia, którą rozwijam w kilku pierwszych rozdziałach. Po przyjeździe do Frisco byłem oszołomiony tym miastem i wspaniałym śródziemnomorskim klimatem. Zajęło mi kilka lat, aby przestawić się na tą Amerykę... i jakoś rozgryźć ten amerykański kapitalizm.
JK: Nie dziwi mnie to, bo - jak opisujesz już na samym początku - prosto z siermiężnej komuny wylądowałeś pod palmami egzotycznej Kalifornii.
MM: Muszę przyznać, że był to kolosalny szok kulturowy. Zobaczyłem to, co wcześniej widziałem w Polsce, ale tylko w amerykańskich filmach. A tutaj na żywo poczułem się jak w hollywoodzkim filmie...
JK: A jak poradziłeś sobie z językiem? Czy znałeś choć trochę angielski?
MM: Tak, znałem nieco z lektoratu w warszawskiej ASP, ale było to niewiele. Wujek, który zaprosił mnie do Stanów, zapisał mnie też do wieczorówki. No i po roku mogłem się jakoś porozumieć. Na tyle żeby zacząć pracę grafika w Celestial Arts - odjazdowym wydawnictwie książek i plakatów. Na warszawskiej ASP studiowałem plakat w pracowni Henryka Tomaszewkiego i znałem projektowanie. Później w „Rolling Stone”, gdzie spotkałem hippisów z wyższej półki – kolorowo, ale czysto ubranych, wykształconych w prestiżowych amerykańskich collegach - zrozumiałem co jest grane. Nie będę się za bardzo rozwodził, gdyż temat ten szczegółowo opisuję w książce... i nie chcę psuć czytelnikom lektury!
JK: A jak było z wolnością seksualną, reklamowaną sloganami „Summer of Love” czy „Make love not war” itd. Czy hippisi traktowali to serio, czy nieco z przymrużeniem oka?
MM: Myślę, że duże znaczenie miało wprowadzenie w tych latach pigułki antykoncepcyjnej. Kobiety śmielej inicjowały seksualne zbliżenia... Czasem byłem trochę zażenowany, gdy jakaś dziewczyna na party, po kilku lampkach wina, stukała mnie w ramię palcem, mówiąc: „I like you very much, let's make love together...”. Ta bezpośredniość była dla mnie zadziwiająca! Ale musiałem się z nią trochę oswoić i gdy panienka była w moim typie odpowiadałem – OK.. Lets go babe and see what happens... Your pad or mine?
JK: Zjeździłeś wzdłuż i wszerz Kalifornię. Dwanaście lat spędzonych w San Francisco udało się zmieścić na 300 stronach, tak że naprawdę jest co czytać.
MM: Obecne III wydanie jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych, którzy wydali książkę w formie kieszonkowej... I love it!
JK: Powiedz mi jeszcze jedno... Jak to było z tą trawką w San Francisco i co nakłoniło Cię do opisania tego wszystkiego? Zwłaszcza tej super wolności, zupełnie nieznanej w naszym kraju nad Wisłą.
MM: Trawka była częścią składową i sposobem bycia nie tylko hippisów, ale młodych ludzi przed 30-stką we Frisco i w całej Kalifornii. Ten stan na Zachodnim Wybrzeżu był dziwną enklawą wolności, na co z zazdrością spoglądano z miast na Wschodnim Wybrzeżu. Można to zobaczyć w filmie „Easy Riders”, którego projekcję też opisuję. Fakt że Fonda starał się nauczyć palić skręta Jacka Nicholsona... który był przecież weteranem w tych sprawach. Nawet jak policja złapała kogoś na ulicy przypalającego jointa, to delikwent nie szedł do aresztu, ale dostawał mandat 50$ (coś jak za przekroczenie szybkości) i nie był nawet wpisywany do akt kryminalnych. W ten sposób Ameryka zrozumiała, że marihuana to nie narkotyk, a raczej używka. To dziwne traktowanie wolności skłoniło mnie do napisania tej książki..... no bo w końcu to już historia.
JK: Na jednym portali znalazłem Twój album fotograficzny „Hotel Kalifornia”, coś jak tytuł tego słynnego utworu zespołu The Eagles...?
MM: Ten album fotograficzny był moim pierwszym, bo nie jestem pisarzem i fotografowanie jest dla mnie dużo łatwiejsze od pisania. W „Rolling Stone” najpierw zahaczyłem się jako grafik, a właściwie liternik. Robiłem tam ręczne liternictwo do nagłówków artykułów. Dopiero później, asystując Jimowi Marshallowi i Annie Leibovitz, przeskoczyłem do fotografii. A moją pisaninę zacząłem później, pracując jako art dyrektor w Detroit Monthly. W długie zimowe wieczory przenosiłem się pod palmy Kaliforni, pracując na jednym z pierwszych Macków.... i muszę powiedzieć, że bez tego komputera nie wiem jak bym dał radę przepisać tych kilku brulionów z tamtych czasów. Ale album fotograficzny złożyłem już na Florydzie. Pomógł mi w tym jeden z profesorów z Akademii Sztuki, gdzie dostałem angaż w 2002. W kilka lat później książka ta sprzedawała się w Stanach pod tytułem „Frisco on my mind", a w Polsce jest teraz dostępna na tabletach pod nowym tytułem „Hotel Kalifornia”.
JK: Przeglądałem ten album przed Twoim wywiadem w radio i muszę przyznać, że jest to sjesta wizualna o legendarnym Frisco lat 1970-80. Lubię dobrą czarno-białą reporterkę. Definicja tych fotogramów jest fantastyczna i myślę, że robiłeś to większym formatem klatki?
MM: Wszystko było robione w formacie 6X6 i skanowane bezpośrednio z negatywów na cyfrówkę, tak aby utrzymać kontrast i ostrość. Tych strzałów „candid” nauczył mnie sam Jim Marshall z „Rolling Stone”. W ten sposób strzelało się zdjęcia z tzw. biodra, Zresztą tak o tym mawiał Jim. Jako ciekawostkę dodam, że wtedy jeszcze pracowałem starym Pentakonem, którego obiektywy były kalibrowane na czarno-biały film i miały fantastyczną ostrość. Dlatego gorąco polecam ten album początkującym fotografom. Z opisów robienia zdjęć i sesji z Jimem Marshallem w ciemni można się dużo nauczyć. Wbrew pozorom, cyfrówka jeszcze nie dorosła do tej skali szarości i kontrastu jaki ma czarno-biały film. Pewnie dlatego większość profesjonalnych fotografów woli skanować negatywy.
JK: Jak długo asystowałeś Annie Leibovitz? Bo to nazwisko jest znane teraz na całym świecie.
MM: Pierwszy raz pomagałem Annie w sesji zdjęciowej, gdy we Frisco koncertowali Rollingstonsi. Ona wtedy strzelała okładkę z Jaggerem i Richardsem. Chłopaki nie mieli zbyt dużo czasu, a poza tym byli na dużym haju. Leibovitz zwaliła się z nimi w porze lunchu do pokoju graficznego Rolling Stone. Wykorzystała białą ścianę jako backround, mnie obarczając funkcją trzymania blendy odblaskowej. Później asystowałem jej w kilkunastu innych sesjach zdjęciowych, podpatrując jej ustawienie światła strobowego Najbardziej podobały mi się jej portrety na tle zachodu słońca, gdzie pracowała z dopełniającym fleszem. Było to małą techniczną woltyżerką, gdzie trzeba było manualnie dopasować przesłonę do szybkości migawki. Do ustawienia właściwej ekspozycji pomocne były 2-3 testowe polaroidy. Strzelała to hassellbladem, który miał wymienny polaroid-back. Dlatego ja później też zakupiłem podobną kamerę.
Bardziej zaprzyjaźniłem się z Jimem Marshallem, który pracował z naturalnym światłem lub scenicznymi światłami na koncertach rockowych. Gdy strzelał fotografie na back-stage' u, to używał małego poręcznego flesza. Jim też nauczył mnie pracy w ciemni. Chodziliśmy razem do dużej komunalnej ciemni przy Hight Asbury, gdzie było 40 powiększalników. Tam też czasem wpadała Annie Leibovitz i Baron Wolman, co opisuję w mojej książce.
JK: Widzę, że bardzo poważnie terminowałeś jako asystent. Ale powróćmy do street of San Francisco. Tam znalazłeś niepowtarzalną atmosferę do „Hotelu Kalifornia”. Zawarłeś w nim kolekcję typów z innej planety i każdy, kto go ściągnie na tablet, będzie miał prawdziwą ucztę dla oczu.
MM: Akcja na kiermaszu hippisów trwała każdej wiosny, przez dwa dni weekendu, i wtedy zamykano tam ruch uliczny. Strzelałem zdjęcia przez kilka dobrych lat, aby zebrać właściwą kolekcję stron do albumu. Opisałem to w jednym z rozdziałów w „Koniaku...”, gdzie można przeczytać, jak podchodzę do fotografowania. Muszę zaznaczyć, że już w tej fazie zdjęcia były robione pod layout, tak aby mieć tzw. „double track” na rozkładówkę. Zasugerował mi to Tony Lane, fajny dryblas z Filadelfii, po prestiżowej Akademii Sztuki (późniejszy art director Rolling Stone).
Gdy zacząłem projekt albumu najpierw koncentrowałem się na dzielnicy hippisów Hight Ashbury. Przede wszystkim dlatego, że był tam nieznany (a właściwie zakazany) w krajach komunistycznych klimat egzotyki rock and rollowych wykolejeńców. Później przeniosłem się na Castro Street do dzielnicy gejów, którzy pod koniec lat 70-tych przejęli Frisco od hippów. Oni też byli bardzo egzotyczni do fotografowania. Teraz te dwie książki uzupełniają się nawzajem. Powrócę jednak do „Koniaku...”, bo za dużo się rozgadałem o „Hotelu...”. Trzecie wydanie „Koniaku i Daktyli” jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych - wydawnictwa, z którym współpracuję. Pierwsze wydanie było jak nieoszlifowany diament, który błyszczał między kartkami. Drugiego wydania nie ruszałem, bo poszło do druku z tych samych matryc, na których było drukowane w Polsce. Drugie wydanie rozeszło się dobrze wśród emigracji postsolidarnościowej, czyli moich rówieśników. Ta polska fala miała swój kanał w telewizji, dałem tam kilka wywiadów i książka poszła jak ciepłe bułeczki. Potem miewałem trochę spraw na głowie przed przeprowadzką na Florydę. Nie miałem też zdrowia użerać się z polskimi wydawcami. Zabrałem się więc, do składania angielskiej wersji „Hotelu...”. I dopiero, gdy ten album złapał wiatr w skrzydła w Stanach, rzuciłem na rynek jego polską wersję. Miałem jeszcze trochę kłopotów z polskim korektorem, zawalił mi termin wydania na Boże Narodzenie zeszłego roku. Musiałem odebrać mu książkę i zacząć pertraktacje z Rozpisanymi. Teraz mam na rynku tandem dwóch książek. „Koniak i Daktyle” jest dostępny na tabletach i w wersji drukowanej, a „Hotel Kalifornia” na razie tylko na tabletach. Obie książki rozprowadza Azymut.
JK: Nigdy nie sądziłem, że Cię spotkam osobiście. „Koniak i Daktyle” można przeczytać jednym tchem, bo jest napisany żywym i przystępnym językiem, to nie jakiś wydumany, grafomański zakalec. A całość jest o polskim fotografie, który w poszukiwaniu wolności i przygody wylądował w egzotycznym mieście z bajki dla dorosłych. Przyznam się, że zazdroszczę Ci tej fantastycznej przygody. Pewnie Frisco wciąż jest egzotycznym Paryżem Ameryki i każdy z nas chciałby tam pojechać. Każdy, kto lubi lekkostrawną beletrystykę, może się przenieść na kilka wieczorów pod te kalifornijskie palmy. Czytając rozdział za rozdziałem po prostu czułem, że jeżdżę, a raczej pędzę po ulicach Twoim żółtym MG, wchodząc z poślizgiem w zakręt koło stacji benzynowej Shella, gdzie niedaleko mieszkałeś, tuż koło słynnego parku Golden Gate. Z perspektywy czasu, niezależnie kiedy to było, dalej jest interesujące! Czytając „Koniak...”, włóczę się bez celu po zapyziałych sklepikach na Hight Ashbury, mijając długowłosych pustelników, aby raptem wejść do „pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania”, z plakatami psychodelic. Uczestniczę w rockowych koncertach w słynnym Winterlandzie i Caw Palace, albo siedzę w garderobach koncertujących muzyków, i także przeżywam kilka trzęsień ziemi. Jedno z nich fantastycznie opisujesz. Wiozłeś wtedy film do laboratorium, aż tu nagle na ścianie budynku pokazała się głęboka rysa, a pod Twoimi nogami zafalował chodnik.
MM: Tak, to wyglądało bardzo groźnie, gdy zobaczyłem tę rysę na budynku, po której szkło zaczęło sie sypać z okien. Przez chwilę zmartwiłem się, chwytając za siatkę ogrodzenia i zastanawiając co będzie dalej...
JK: U nas w Polsce takie rzeczy się nie zdarzają, więc można się przestraszyć, czytając opis samego wydarzenia. Przejdźmy jednak do innej ciekawostki, o której prawie bym zapomniał. Zainteresowało mnie hippisowskie radio, o którym piszesz. Powiedz coś na ten temat, bo takiej wolności na falach eteru w Polsce chyba nigdy nie będzie... To graniczy niemal z anarchią.
MM: Tak, to była stacja KSAN w wymowie „kej-es-ej-en”, była to ciekawa pozostałość po latach 60-tych, kiedy to hippisi mieli swoją wolną antenę. Puszczali tam głównie rocka i bluesa Rolling Stones, Led Zeppelin, The Doors, Queen, Pink Floyd, Clapton, Hendrix, Marley, Elton, Kiss, Santana, Fleetwood Mac,The Who, Joe Cocker, Van Halen, ZZz Top, The Eagles... itd. W przerwach szedł dziennik i pogadanki o trawce. KSAN otwarcie propagowała „maryśkę”, ale też wyraźnie odcinała się od hard drugs. Przestrzegali o niebezpiecznym uzależnieniu. Spikerzy mieli luźne, wyważone głosy, a w pogadankach dla młodych ogrodników radzono jak i co sadzić, jakich używać nawozów itd. Była tam też gorąca linia dla ćpunów, którzy przedawkowali, głównie LSD. Wtedy było to legalne i trudne do właściwego dawkowania. KSAN radził, co brać i w jakich dawkach, tak jakby prowadził harcerzy na azymut. Zdarzało się, że dzwonił „denat”, który przedawkował na kwasie i ma tzw. bad trip, wydawało mu się, że zamienił się w psa i ogryza teraz kości, panicznie bojąc się wyjść na ulicę! Radio radziło: „Nie pękaj amigo, nastaw jakąś spokojną płytę, zamknij oczy i zacznij machać ogonem... i nie wyskakuj przez okno, jak poczujesz się ptakiem..., relax man, everything gona be all right”. Dla mnie to był po prostu cyrk i czasem śmiałem się w kułak z tego kabaretu na antenie. W dzienniku podawano ceny różnych używek na rynku i dyskutowano, czy ceny Acapulco Gold, dalej będą szły w górę, czy też przyjdzie stagnacja. Ostrzegano też przed różnymi szwindlami, np. że na Telegraf Ave, czyli zaraz przy znanym, lewicowym uniwerku w Berkley, jakiś cwaniak sprzedaje lewą maryśkę, wzmacnianą sprejem na karaluchy! Przestrzegali - uważajcie dzieci, bo to może być niezdrowe. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to miało miejsce. Ale to była Ameryka, gdzie jak się raz da ludziom wolność, to nie można jej potem odebrać. Oczywiście, coś takiego nie miałoby miejsca w tak siermiężnych stanach, jak Oklahoma czy North Dakota, bo Kalifornia miała swoje odrębne, niepisane prawa.
JK: W Polsce coś takiego w ogóle nie było nagłaśniane, bo hippisów traktowano jako element wywrotowy i imperialistyczny. Pierwsze wydanie „Koniaku...” przeczytałem od deski do deski. A teraz mam w ręku III wydanie z fantastyczną okładką i album ze zdjęciami. Osobiście gorąco polecam, bo to kawał historii, no bo w końcu byłeś w samym środku tych wydarzeń. Dobrym pomysłem jest mapka San Francisco, gdzie można się zorientować w topografii i okolicach tego miasta, z zaznaczonymi co ciekawszymi miejscami.
MM: Ja zaś apeluję do czytelników, młodych i starych, którzy dobrze pamiętają te kolorowe czasy, a być może i piosenkę grupy 2+1 „Kalifornia mon amour”. Ten utwór napisał mój kumpel z pisma Jazz, Marek Dutkiewcz, w czasie swojej pielgrzymki do Frisco, pod koniec lat 70-tych. So long.
Marek Majewski. Plastyk, absolwent warszawskiego ASP. W Polsce pracował w pismach „Jazz”, „Ty i Ja” i „Itd” W latach 70-tych wyemigrował do San Francisco, gdzie spędził 12 lat i jako jedyny Polak współpracował z pismem rockowym „Rolling Stone”. Był też współtwórcą nowego pisma „Artbeat”, gdzie był szefem fotograficznym. Później pracował jako art director „San Francisco magazine”, „Detroit monthly”, a w Toronto „Four Seasons” i „Sukces w Ameryce”. Tam też napisał kilka kryminałów w odcinkach dla prasy polonijnej. W 1982 został laureatem międzynarodowego konkursu na plakat ONZ. W latach 90-tych pracował w Polsce jako szef fotograficzny dla „Twojego Stylu”, przeprojektował też format graficzny „Urody”.
Jacek Kosiak. Obecnie dziennikarz radiowy. Po raz pierwszy przeczytał pierwsze wydanie książki „Koniak i Daktyle” w latach 90-tych w słynnym poznańskim akademiku Zbyszko. Niestety legendarny egzemplarz zniknął gdzieś pomiędzy pokojami 704 a 710.
/źródło: rozpisani.pl/