piątek, 30 października 2015

Andrzej Mleczko „Kto pieprzy ten lepszy”

Tytuł: Kto pieprzy ten lepszy
Autor: Andrzej Mleczko
Wydawnictwo: ISKRY

„Co z tą Polską?” – pyta w swoim programie publicystycznym oraz książce Tomasz Lis, zaś ostatnie przedwyborcze wydarzenia pokazały, iż jest to pytanie niezwykle aktualne. Nienawiść do politycznych przeciwników, negatywny PR, ale również puste obietnice, które nie znajdują pokrycia w kondycji finansowej Polski oraz przeczą prawidłom ekonomii stały się naszą rzeczywistością, tym kraj żył przez ostatnie tygodnie i – niestety – żył będzie co najmniej przez kolejne cztery lata. 

Kiedy głos rozsądku ginie w fali wzajemnych oskarżeń i niekończących się procesów sądowych, być może to obraz ma szanse przemówić do tych, którzy szumnie nazywają się przywódcami oraz do tych, którzy mają potencjał, być może chcą i mogą, ale potrzebują bodźca, który skłoniłby ich do działania. Tym bodźcem może być książka „Kto pieprzy ten lepszy”, w której Andrzej Mleczko niezmiennie obnaża wszystkie absurdy polskiej rzeczywistości, porusza ważkie kwestie dotyczące każdego obywatela. Publikacja Wydawnictwa iskry jest jedną z tych pozycji, która nie traci swojej aktualności pomimo upływu lat, bowiem Polska konsekwentnie zmierza w kierunku dla niej niekorzystnym, zaś kolejni członkowie grupy trzymającej władze zatracili już dawno umiejętność, którą posiadają nawet psy Pawłowa – uczenia się na błędach.

źródło: A.Meczko
Mleczko dzieli swoją książkę na pięć rozdziałów, których każdy poświęcony jest innej tematyce, lecz wszystkie tworzą niepowtarzalną całość, niczym krzywe zwierciadło, w którym odbija się polski naród. Tytułowy „Kto pieprzy ten lepszy” poświęcony jest szeroko pojętemu zagadnieniu seksu, ze szczególnym położeniem nacisku na seksualne dewiacje oraz erotyczne fantazje. Autor „puszcza oko” również do homofonów, do dewotek oraz tych wszystkich, którzy seks uznają za wymysł szatana i zło wcielone – przerysowane sytuacje (i przyrodzenia) mogą gorszyć, ale tylko tych, którzy grzeszą wyłącznie w myślach …

„Zajęcia w plenerze” obejmuje szeroki zakres tematów, zaś autor uczynił bohaterami rysunków przedstawicieli różnych zawodów i osoby sprawujące różne funkcje. Posługując się niekiedy alegorią, niekiedy dosłownie odtwarzając teksty, jakie możemy usłyszeć na ulicach, Mleczno przedstawia nam przekrój polskiego społeczeństwa, a nie zawsze jest to wesoły obraz. Mamy zatem korporacyjne szczury, które biegną pomimo świadomości, że tak naprawdę nie ma mety, komputerowych maniaków, polityków i policjantów, a nawet hieny… o przepraszam – dziennikarzy, spieszących na konferencję prasową. 
źródło: A.Meczko

Od spraw ziemskich odrywamy się w kolejnej części książki, bowiem „Dywagacje metafizyczne: gwarantują nam spotkanie z Wszystkimi Świętymi, a także z Szatanem – każdemu, według zasług. Z kolei w rozdziale „Kraków i okolice” nie brakuje artystyczno-historycznych klimatów, tworzonych nie tylko przez lajkonika czy Smoka Wawelskiego, ale i przez władców oraz legendy i podania. „Krótko i na temat” to zaś dosadne obrazy zjawisk społecznych oraz całe spektrum ludzkich zachowań wobec konkretnych wydarzeń. Wszystko to okraszone sporą dozą humoru (często czarnego humoru) i skłaniające do refleksji nad kondycją swoją oraz społeczeństwa polskiego.

„Kto pieprzy ten lepszy” to kolejny już dowód na niezwykłą zdolność obserwacji oraz trafność diagnozy, jaką Mleczko stawia Polsce. Posługując się satyrycznymi rysunkami, w kilka kreskach autor zawiera to wszystko, co wymaga napiętnowania, to, co nas boli, śmieszy, irytuje. Piękne wydanie książki potęguje jeszcze wrażenia z lektury i jej ponadczasowość. Szkoda tylko, że odpowiedź na pytanie „Co z tą Polską?” nie jest optymistyczna. Nadzieją napawa jedynie fakt, że przynajmniej potrafimy się z siebie śmiać …


czwartek, 29 października 2015

Tomasz Olejniczak „Czy kultura ma znaczenie? ZZL w japońskich fabrykach w Polsce”

Tytuł: Czy kultura ma znaczenie? ZZL w japońskich fabrykach w Polsce
Autor: Tomasz Olejniczak
Wydawnictwo: POLTEXT

Od kilkunastu lat, w publikacjach dotyczących zarządzania, często poruszana zostaje kwestia relacji społecznych pomiędzy członkami organizacji, które to determinują (obok strategii i struktury firmy) jej przyszłość oraz stanowią o szansach rozwoju, a także o ich braku. Mimo iż termin „kultura organizacyjna” wszedł już na stałe do firmowego słownika, to często pojęcie to bywa opacznie rozumiane, a wiedza na jego temat, jest tak naprawdę niewielka. Kultura organizacyjna obejmuje bowiem wiele komponentów, ale jej sedno tkwi w sposobie i jakości wzajemnych powiązań elementów składowych.

O tym, w jaki sposób kultura ta wpływa na realizację funkcji personalnej, a także na samych pracowników, pisze Tomasz Olejniczak, pracownik naukowo-dydaktyczny Katedry Zarządzania Akademii Leona Koźmińskiego, absolwent japonistyki Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Zarządzania The University of Tokyo. Posługując się przykładem przedsiębiorstw japońskich i wdrożonymi przez nie rozwiązaniami, stworzył książkę „Czy kultura ma znaczenie? ZZL w japońskich fabrykach w Polsce”, opublikowaną nakładem wydawnictwa POLTEXT. Olejniczak poszukując odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście kultura organizacyjna jest determinantem sukcesu, zwraca uwagę na fakt, iż często sukces mogą odnosić te firmy, które marginalizują znaczenie kultury. Przestrzega on przed przecenianiem wpływu kultury, może to bowiem prowadzić do stereotypizowania, zakłamania obrazu rzeczywistości. By wyrobić sobie własny pogląd na tę kwestię, po publikację powinni sięgnąć przede wszystkim przedstawiciele działów HR, a także kierownicy i menedżerowie, niezależnie od struktury organizacji, w której są zatrudnieni.

Książka składa się z czterech rozdziałów, z czego pierwszy jest rozdziałem teoretycznym, zawierającym przegląd literatury poświęconej japońskiemu zarządzaniu. Autor przywołuje opracowania zagraniczne, wyniki badań oraz różne podejścia w odniesieniu do transferu praktyk zzl w japońskich przedsiębiorstwach międzynarodowych. Uwagę poświęca również polskojęzycznej literaturze, która już pod koniec lat 60. poruszała kwestie związane z japońskim zarządzaniem. 

W rozdziale drugim przedstawiona została metodyka badawcza, w tym cel pracy, którym jest badanie metod zarządzania personelem, jakie stosowane są w japońskich przedsiębiorstwach w Polsce oraz przedstawienie znaczenia kultury w szerszym kontekście. Posługując się teoretycznym typem badania, autor starał się odpowiedzieć na pytania dotyczące praktyk stosowanych w ramach funkcji personalnej, kolejności i tempa rozwoju tej funkcji oraz kategorii osób zaangażowania w proces. Wśród pytań pomocniczych znalazło się też to, dotyczące źródeł pochodzenia stosowanych w ramach funkcji personalnej praktyk oraz determinant jej rozwoju. Olejniczak charakteryzuje krótko badane organizacje, przedstawiając ich specyfikę na tle inwestycji japońskich w Polsce, cofając się do lat 80. XX w., kiedy to japońscy inwestorzy zaczęli interesować się Europą Środkowo-Wschodnią. 

W rozdziale trzecim zostały zaprezentowane zbiorcze wyniki analizy danych dotyczących procesu ewolucji funkcji personalnej, na przykładzie dwunastu badanych przedsiębiorstw produkcyjnych, działających na terenie Polski. Przedstawione zostały tu wyniki analizy dotyczącej elementów składowych funkcji personalnej, tj. rekrutacja i zwolnienia, szkolenia, ocena okresowa, motywowanie, komunikacja oraz praktyki produkcyjne. Autor zajmuje się również modelem ewolucji funkcji personalnej, dokonując analizy zmian zachodzących w poszczególnych elementach tej funkcji na przestrzeni lat. Przedstawia cztery stadia, będące modelową wersją procesu ewolucji funkcjonalnej, skonstruowana na podstawie poczynionych przez autora obserwacji. Olejniczak prezentuje również wyniki badań na temat wpływu, jaki aktorzy, źródła i czynniki mieli na elementy i praktyki funkcji personalnej. Pisząc o aktorach, autor wymienia przede wszystkim dział ZZL, a także przedstawicieli najwyższego kierownictwa. Szukając źródeł funkcji personalnej, udało się na podstawie przeprowadzonych badań stwierdzić, iż w procesie budowania i rozwoju funkcji personalnej, firmy nie polegały wyłącznie na własnych zasobach wiedzy czy też zasobach centrali japońskiej, ale korzystały z zapożyczonych pomysłów i praktyk, modyfikując je bądź łącząc w zależności od potrzeb. Przeprowadzona analiza przeprowadzonych w badanych przedsiębiorstwach wywiadów, pozwoliła na ujawnienie szeregu czynników mających wpływ na funkcję personalną. Rozdział czwarty zawiera trzy główne wnioski płynące z przeprowadzonego badania.

Podjęta przez Olejniczaka praca, zmierzająca do analizy funkcji zzl w japońskich fabrykach w Polsce oraz określenia wpływu kultury organizacyjnej na działalność tych organizacji, nie tylko wnosi znaczący wkład w badania na temat międzynarodowego transferu japońskiego zarządzania, ale pozwala na kilka cennych spostrzeżeń, szczególnie cennych dla praktyków zarządzania. Publikacja „Czy kultura ma znaczenie…”, bazująca na przeprowadzonych przez autora badaniach, dostarcza szeregu wskazówek, możliwych do wykorzystania we wszystkich niemal organizacjach, niezależnie od ich wielkości czy branży, w jakiej działają. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, iż jest to niemal w całości opracowanie praktyczne, zaś kwestie teoretyczne stanowią tylko niezbędny element wprowadzający nas w tematykę japońskiego zarządzania. Dlatego też, czerpiąc wiedzę z analizy wyników badań, możemy zastanowić się, jak wygląda w naszej organizacji realizacja funkcji personalna i jak ważna w tym kontekście jest kultura organizacyjna.

środa, 28 października 2015

Katarzyna Misiołek "Ostatni dzień roku"

Tytuł: Ostatni dzień roku
Autor: Katarzyna Misiołek
Wydawnictwo: Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA


„Przyszłość jest co najmniej podwójnie indeterministyczna: z jednej strony niedookreślona przez to, co stanowi obszar realnej swobody decyzyjnej wielkich ugrupowań społecznych (…); z drugiej strony jest niedookreślona przez to, co wcale nie od nas zawisłe, zależy od nierozpoznanych jeszcze obiektywnych własności materialnego Kosmosu” – paradoksalnie, te słowa Stanisława Lema doskonale oddają losy tych, których bliscy zaginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, dla których każdy dzień, niesie w sobie złudne nadzieje. Tymczasem, według raportów Najwyższej Izby Kontroli, ilość zaginięć od trzech lat stopniowo wzrasta, a w samej tylko Polsce rocznie ginie niemal dwadzieścia tysięcy osób. Dwa tysiące z nich nie odnajduje się nigdy, zaś ich dalsze losy pozostają zagadką, kładąc się cieniem na życiu ich bliskich. Ci bowiem każdego dnia zadają sobie te same pytania, każdego dnia liczą na cud, zaś puste miejsce przy ich świątecznym stole przestaje mieć tylko symboliczny wymiar.

Tragedia, jaką jest bez wątpienia nagłe zniknięcie osoby, miała miejsce w rodzinie Magdy, bohaterki wstrząsającej i niezwykle emocjonalnej powieści autorstwa Katarzyny Misiołek. Opublikowana nakładem Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego książka „Ostatni dzień roku”, to budząca grozę, ale i skłaniająca do refleksji lektura, która może być doskonałym bodźcem do przewartościowania swojego życia i do zastanowienia się, co tak naprawdę w życiu się liczy. Okazuje się, że nie są to pieniądze czy piękne mieszkanie, ale relacje z bliskimi i świadomość, że nie dzieje im się krzywda, że są zdrowi i szczęśliwi. 

Monika miała wszystko, o czym może marzyć każda młoda kobieta – satysfakcjonującą pracę w bibliotece uniwersyteckiej, kochającego męża, piękne mieszkanie i głowę pełną planów. Kiedy zatem, w ostatni dzień roku, tuż przed spotkaniem ze znajomymi i sylwestrową zabawa ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, można podejrzewać, że albo jej życie nie było takie, jakie się wydawało, albo padła ofiarą zbrodni. I rzeczywiście – okazuje się, że kilka miesięcy temu Monika poroniła, ma za sobą również próbę samobójczą. Po wyjściu ze szpitala leczyła się jednak psychiatrycznie, regularnie zażywała leki, zatem nic nie wskazuje na to, żeby zaginiecie było celowe. Zresztą, czy ktoś może być tak okrutny, by pozostawić za sobą wszystko i wszystkich, by narazić ich na wieczną niepewność?

Znikniecie Moniki determinuje przyszłość jej bliskich, ale to na Magdę, młodszą siostrę zaginionej, ma największy wpływ. Zaczyna ona poddawać w wątpliwość wszystko, co do tej pory osiągnęła, a także swoje dalsze plany, dotyczące związku z Bartkiem, studiów czy kariery naukowej. Z każdym dniem, spędzonym na bezowocnych poszukiwaniach, Magda oddala się od partnera, sens traci uczęszczanie na zajęcia i nauka przedmiotów, które nie są w stanie zdefiniować i wyjaśnić ogromu ludzkich tragedii. Dziewczyna nie daje sobie prawa do odczuwania radości i spełnienia, zaś każdy krok wydaje się desperacką walką o utrzymanie się na powierzchni. Praca w księgarni, poniżej jej aspiracji zawodowych i oczekiwań, wynajęte mieszkanie w niebezpiecznej dzielnicy, przygodny seks z poznanym w klubie starszym mężczyzną – to wszystko autodestrukcyjne działania, wynikające z utraty bezpieczeństwa. Jak bowiem można czuć się bezpiecznym, kiedy własna siostra znika bez śladu?

„Ostatni dzień w roku” to zapis prawdziwego dramatu, który niszczy pojedynczych członków rodziny, który prowokuje do rozmaitych, nie zawsze logicznych działań. Ojciec Moniki i Magdy zamyka się w sobie, zaś matka znajduje ukojenie w podróżach do specjalistów rzekomo pomagających odnaleźć zaginionych ludzi. Co więcej, kobieta zdecydowała się udzielić kilku wywiadów, a w perspektywie ma wydanie książki o Monice i swoich emocjach po jej utracie. Z kolei mąż Moniki, przeżywszy początkową fazę pretensji i niezrozumienia, łatwo daje się pocieszać równie samotnym sąsiadkom, a ostatecznie decyduje się sprzedać wspólne mieszkanie i rozpocząć nowe życie. Znikniecie Moniki rozdzieliło ich, zbudowało pomiędzy nimi mur, mimo ich wszyscy równie mocno cierpią, każde z nich wyraża to w inny sposób.

Czy Magda już zawsze będzie poszukiwała siostry, wypatrując jej twarzy w każdej kobiecie w czerwonym płaszczu? Czy uda jej się poskładać swoje życie z tych okruchów, które zostały po zaginięciu Moniki? Czy da sobie prawo do szczęścia i do miłości? Czy warto karmić się nadzieją? Na te wszystkie pytania odpowiada Katarzyna Misiołek w swojej powieści „Ostatni dzień roku” – książce, która mami sielską okładką, by statecznie rzucić nas na kolana, by przelać na nas ból bohaterów, by oszołomić ogromem cierpienia po stracie bliskiej osoby. Niekiedy mówi się, że nawet najgorsza prawda jest lepsza od niepewności i zapewne tak właśnie jest. Łudząc się, każdego dnia oczekując na powrót bliskiej osoby, na cud, z każdym wieczorem ponownie umieramy, a nasze serce ostatecznie zaczyna przypominać pustą skorupę. Ten powolny upadek człowieka, to zagubienie, gonitwę myśli, niezrozumienie świata, który pomimo tragedii wciąż pędzi do przodu, doskonale odzwierciedliła Misiołek na kartach powieści. Odmalowała ona całe spektrum ludzkich zachowań, w tym negatywne reakcje otoczenia, a także bezduszne próby wzbogacenia się na ludzkiej krzywdzie. I choć zakończenie może rozczarować, choć można odnieść wrażenie, ż ogrom cierpienia takk przytłoczył autorkę, że jak najszybciej pragnęła zakończyć swoją opowieść, to pozycja należy do tych książek, które na długo zapadają w pamięć. Mam również nadzieję, że jej lektura zmieni podejście ludzi do tych wszystkich, którzy przeżywają stratę, Że pomoże także funkcjonariuszom policji zrozumieć pewne zachowania tych, którzy często są u kresu wytrzymałości, którzy każdego dnia spodziewają się przełomu w śledztwie, którzy wciąż czekają …

poniedziałek, 26 października 2015

Qulturasłowa klimatycznie: Świeczki typu tealight

„Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi się chłodniej” – pisał Francis Scott Fitzgerald w „Wielkim Gatsby”. Choć nie zgadzam się zupełnie z tym stwierdzeniem, to jednak muszę przyznać, że i jesień ma swój urok, szczególnie, kiedy maluje świat pięknymi kolorami. Nadchodzące miesiące chłodu chciałoby się spędzić w domu, otulonym ciepłym kocem z książką i kubkiem kawy w ręku. I taki też jest mój plan, co nie znaczy, że nie można tej jesieni trochę oswoić tak, by czerpać z niej jak najwięcej przyjemności.

Mój sposób na ocieplenie domowej atmosfery oznacza zadbanie o to, by w domu było jasno i pachnąco, by nie brakło chrupiących orzeszków i dobrych książek. Gromadzenie zapasów rozpoczęłam już dziś, wyposażając dom w piękne świeczniki typu tealight, doskonale pasujące do stylistyki wnętrza (nie) tylko jesienne dekoracje. Świece i lampy to moja kolejna – po zakładkach do książek – słabość, choć obecnie wybieram wyłącznie te, które mają coś w sobie, które uwodzą mnie swoim czarem, zaś w tym przypadku i prostotą. Już kilka tygodni temu, nabywając w sklepie Tchibo aromatyczną kawę, wypatrzyłam te trzy cudowne świeczniki, ale wówczas nie byłam jeszcze pewna koloru dodatków. Teraz, kiedy postawiłam na naturalne materiały i stonowane barwy oraz wzory, świeczniki doskonale wpasowały się w mój salon, dodając mu nie tylko ciepła, ale zachęcając do tego, by zasiąść z dobrą książką bądź też ulec hipnotycznemu płomieniowi tealightów. Pomysły na jesienne dekoracje możecie znaleźć również na blogu Tchibo - tu.





W opakowaniu znajdują się trzy świeczniki wysokości ok. 6 cm. Każdym z nich zdobi pojedynczy motyw roślinny, podkreślając ich piękność i wyjątkowość. Do zestawu dołączone zostały również tealighty, choć po ich wypaleniu z pewnością zamienię je na zakupione niedawno waniliowe rozkosze. 



Każdy świecznik jest starannie zabezpieczony przed zniszczeniem, zatem śmiało można je nabyć za pośrednictwem Internetu, zarówno dla siebie, jak i dla kogoś bliskiego. Jestem przekonana, że z takiego prezentu ucieszy się każda osoba, która nosi w duszy piękno, która docenia rzeczy starannie wykonane kryjące w sobie szczyptę magii – wszak ogień działa oczyszczająco. 

Świeczniki pięknie i elegancko wyglądają szczególnie wówczas, kiedy użyjemy wszystkich trzech, ustawionych w różnych konfiguracjach, dopasowanych do wnętrza. Jednak również umieszczone pojedynczo, w różnych częściach pokoju, cieszyć będą wzrok migotliwym płomieniem rozpraszającym mrok i atmosferą wyjątkowości. Są niczym zapewnienie, że można przetrwać wszystko – nawet jesień i jej chłód.





A jakie pomysły na ocieplenie wnętrza macie Wy? jakie ozdoby korespondują z książkami? Co lubią bibliofile? Przesyłajcie swoje zdjęcia - niech inspiracje płyną w świat...




sobota, 24 października 2015

Katherine Applegate "Jedyny i Niepowtarzalny Ivan"

Tytuł: Jedyny i Niepowtarzalny Ivan
Autor: Katherine Applegate
Wydawnictwo: CzyTam


„Opieka (…) to wzięcie na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo istoty niezdolnej do samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa” – pisał w jednej ze swoich książek Andrzej Sapkowski. Niestety, zdarzają się niekiedy takie sytuacje, że pomimo naszych starań nie jesteśmy w stanie zapewnić podopiecznemu ochrony, niezależnie od tego, jak byśmy się starali, Niekiedy bowiem przeciwnik, wróg jest silniejszy, sprytniejszy, dysponuje bronią, która na wiele sposobów potrafi przysporzyć cierpienia. Tacy jesteśmy właśnie my, ludzie, w stosunku do zwierząt. W starciu z nami nie mają one żadnych szans, a co więcej – ich śmierć idzie na marne. Nie sposób bowiem jest dostrzec cel w zabijaniu goryli dla ich łap czy też słoni z uwagi na posiadane przez nie kły, podobnie, jak nie można inaczej nazwać polowania na nie, jak tylko aktem zbrodni, zaś samo zabicie – morderstwem. A jak nazwać polowanie na dzikie zwierzęta w celu wydarcia ich z naturalnego środowiska, w którym dorastały, w którym najlepiej się czuły i zamknięcie je w ciasnej klatce, bądź też czerpanie zysków z wykonywanych przez nie sztuczek? To również morderstwo, tyle że bardziej wyrafinowane, związane z wieloletnim cierpieniem zwierzęcia. A wszystko to, dla zysku …

Być może Ivan, goryl należący go srebrnorzbietych, bohater książki Katherine Applegate, mógłby wypowiedzieć się w powyższej kwestii gdyby nie fakt, że po latach uwięzienia nie pamięta już swojego domu i tego, jak to jest być wolnym. Wspólnie z dwójką przyjaciół – słonicą Stellą oraz Bobem – psem bezdomnym z wyboru, starają się po prostu przetrwać kolejny dzień w zamknięciu, na terenie centrum handlowego. Dopiero pojawienie się małej słoniczki, zwanej Ruby, odmieni ich życie i sprawi, że na nowo będą musieli zdefiniować takie słowa, jak wolność, szczęście i terytorium. Powieść „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan”, opublikowana nakładem wydawnictwa CzyTam, wydaje się być powieścią adresowaną do młodych czytelników, ale tak naprawdę warto, by sięgnął po nią każdy miłośnik dobrze opowiedzianych historii. Książce daleko bowiem do banalnych opowiastek o zwierzątkach, to raczej pozycja z gatunku tych, które odkrywa się warstwa po warstwie, docierając do sedna, analizując kolejne zdania i znajdując w nich ukryte przesłanie. 

Autorka przenosi nas do centrum handlowego Big Top, gdzie pośród towarów oferowanych przez sklepy, automatów do gier i cukrowej waty prawdziwą atrakcją są dzikie zwierzęta. Właściciel kompleksu, pan Mack, kupił Ivana od ludzi, którzy zabijają goryle z uwagi na ich cenne łapy oraz głowy, początkowo traktując zagubionego w świecie malucha, niczym prawdziwe dziecko. Kiedy jednak rozkoszny gorylek zamienił się w wielkie zwierzę, mężczyzna postanowił wykorzystać groźny wygląd Ivana zamykając go w klatce i zapraszając ludzi do jego podziwiania. To nie jedyne okaz, jakie trzyma Mack na terenie sklepu, ale prawdziwą przyjaciółką Ivana jest tylko Stella, słonica odkupiona z cyrku, która w przeszłości przykuwana był kajdanami do ziemi, a także mały piesek, który został wyrzucony wraz z rodzeństwem w worku na autostradę. Niestety jego bracia i siostry nie przeżyli zderzenia z rozpędzonymi samochodami, on jeden – niezwykle zdeterminowany szczeniak o ogromnej woli walki – zdołał znaleźć schronienie w klatce goryla, a konkretnie na jego brzuchu. Odtąd są niemal nierozłączni, choć Bob musi uważać, jest bowiem świadomy, że gdyby pan Mack się dowiedział o przypadkowym lokatorze, byłby to koniec pięknej przyjaźni. 

W miarę upływu czasu zarówno Stella jak i Ivan przynoszą coraz mniejsze dochody, zaś w sklepie zjawia się coraz mniej klientów. Sytuacje ratuje jeszcze goryl, który tworzy wspaniałe obrazy, wystawiane później na sprzedaż w lokalnym sklepiku (po dwadzieścia pięć dolarów za sztukę!). Stella jednak nie może zrobić już nic, by przyciągnąć widzów na pokazy cyrkowych sztuczek, odnowiła się bowiem stara kontuzja jej nogi, zaś właściciel centrum jest zbyt skąpy, by wezwać weterynarza. O zwierzęta troszczy się tak naprawdę tylko mężczyzna zatrudniony do sprzątania oraz jego córka – Julia. To właśnie ona podarowała Ivanowi pierwszą kredkę, ona wprowadziła go w świat sztuki, którą goryl intuicyjnie zrozumiał. Jak jednak oddawać się impulsowi tworzenia, kiedy całymi dniami przesiaduje się tylko w klatce oglądając telewizor albo obserwując ludzi nerwowo starających się zaspokoić na nowo niekończące się potrzeby? Nic zatem dziwnego, że Ivan najczęściej maluje skórki od bananów, nie pamięta bowiem, jak pachnie powietrze, jak wygląda soczysta zieleń i jak smakuje naturalne pożywienie, jakie konsumował w Afryce. Mimo nalegań Stelli nawet nie chce przypomnieć sobie swojej przeszłości, zaś z domem łączy go jedynie maskotka, którą na część siostry bliźniaczki nazwał Nie-Berką. 

Wszystko zmienia się, kiedy chciwy Mack decyduje się zakupić kolejne zwierzę, zagubioną Ruby, wydartą gwałtownie z jej naturalnego środowiska. Opiekę nad nią przejmuje Stella, jednak problemy z nogą i poczucie zbliżającego się końca, nadejścia upragnionej wolności, zmuszają Ivana do złożenia pewnej obietnicy. Goryl stara się czuwać nad słoniątkiem wie jednak, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, Ruby – podobnie jak on – utknie już na zawsze w klatce, zmuszona zapewniać rozrywkę znudzonym klientom centrum. W głowie Ivana rodzi się zatem makiaweliczny plan …

Czy Ivan znajdzie sposób, by wydostać Ruby na wolność? Jak dla niego skończy się ta opowieść? Czy wciąż, wraz z Bobem, pozostaną przyjaciółmi? Na te, a także na kolejne pytania rodzące się w trakcie tej pięknej i wzruszającej lektury odpowiada Katherine Applegate, choć tak naprawdę część z nich, musimy zadać sobie również sami i sami na nie odpowiedzieć. Piękny język historii, wspaniały przekład Magdaleny Zielińskiej oraz sam temat przyciągają do powieści i sprawiają, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością, choć podszytą melancholią oraz sporą dozą wyrzutów sumienia. Książka bowiem prowokuje do pytań o to, jak często bezrefleksyjnie wykorzystujemy do swoich celów zwierzęta, jak często zabijamy je wyłącznie z powodu naszych zachcianek. Autorka skłania do przyjęcia postawy obserwatora, który zaczyna postrzegać absurdy ludzkich zachowań, do spojrzenia na społeczeństwo przez pryzmat zwierząt. To, co widzimy, wcale się nam nie podoba, ale mam nadzieję, że właśnie tego rodzaju powieść, jak „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” zmusi nas do zmiany zachowań i do pamiętania o tym, że – jak pisał Antoine de Saint-Exupéry – „Pozostajesz na zaw­sze od­po­wie­dzial­ny za to, co oswoiłeś”.

czwartek, 22 października 2015

Nela - mała reporterka Tytuł: „Przygodnik 2015 /2016. 365 dni dookoła świata z Nelą”

Autor: Nela - mała reporterka
Wydawnictwo: Burda Książki

Kenia, Kambodża, Tajlandia, a może Finlandia? Gdzie wyruszysz w najbliższą podróż? Mówisz, że to niemożliwe? Że nie wiesz, jak się porozumiesz w obcym kraju, jak się tam dostaniesz, a także co masz spakować? Od tej chwili możesz przestać się już martwić takimi drobiazgami, podobnie jak i tym, że nie starczy ci czasu na realizację najważniejszych zadań, że zapomnisz o urodzinach przyjaciółki czy klasówce z polskiego. Niestety nie każdy z ma możliwość zatrudnienia osobistej asystentki, każdy natomiast może zorganizować swój dzień i przeżyć przy tym niesamowitą przygodę z Nelą. 

Jeśli jeszcze nie znasz tej niesamowicie odważnej i inteligentnej oraz ciekawej świata dziewczynki, to koniecznie musisz sięgnąć po „Przygodnik 2015 /2016. 365 dni dookoła świata z Nelą”. Opublikowany nakładem wydawnictwa Burda Książki kalendarz, to nie tylko typowy terminarz, ale również zaproszenie do świata nauki i dobrej zabawy. Dzięki wpisom Neli nie tylko odbędziesz wiele fascynujących podróży, poznasz podstawowe słowa w obcym języku, cechy charakterystyczne dla danego kraju, ale będziesz mógł również rozwijać się twórczo, rysować, rozwiązywać liczne quizy, a nawet … złożyć życzenia czarnemu kotu. To doskonała pozycja dla każdego ucznia szkoły podstawowej, choć jestem przekonana, że i starsi bracia bądź siostry będą zazdrościć tak wspaniałego kalendarza. Kto wie, może zaprosisz ich do wspólnej zabawy i już dziś zaczniecie planować podróż życia?

W Przygodniku znalazło się miejsce na wpisanie planu lekcji oraz zajęć dodatkowych, na autografy klasowych przyjaciół czy też rysunek skarbów, które chciałbyś odkryć. Już we wrześniu, wraz z Nelą, możesz rozpocząć przygotowania do wyprawy do Kenii, gdzie już od połowy sierpnia zbierają się stada zwierząt. Dowiesz się, czym jest migracja, czym różni się zebra od antylopy gnu, a także nauczysz się kilku słówek w języku suahili. Z kolei październik to najlepszy czas, by dowiedzieć się, jak wiele sekretów skrywa Kambodża - jedną z tych tajemnic jest świątynia Angkor Wat. W listopadzie wciąż pozostaniesz w Azji, bowiem przedostaniesz się wraz z Nelą do Tajlandii, a nawet narysujesz flagę kraju i poznasz głowę państwa. 

W grudniu odwiedzisz wioskę Świętego Mikołaja, gdzie zobaczysz z bliska prawdziwe renifery. Będziesz oczywiście mógł napisać list do Świętego Mikołaja (zastanów się już teraz, co chciałbyś dostać?), a także upiec pyszne, świąteczne pierniczki. W nowym roku możesz zacząć planować kolejne podróże – na przykład do Azji, na Sri Lankę, gdzie poszukasz wieloryba, czy w Chinach, gdzie znów przeżyjesz obchody Nowego Roku – Chiński Nowy Rok jest tam bowiem obchodzony hucznie dopiero w lutym. 

2016 rok będzie rokiem podróży, bowiem już w marcu warto wyruszyć na Filipiny, gdzie od stycznia do maja można zobaczyć rekiny wielorybie. Kolejne miesiące przynoszą wyprawy do Indonezji, Wietnamu czy Maroka. W przerwach pomiędzy podróżami możesz zanotować w Przygodniku wszystko, co miłego spotka cię w danym dniu, rozwiązać zagadkę, narysować zebrę czy bobra, a nawet – przy pomocy załączonych naklejek – wyrazić siebie, podsumować dzień lub przesłać wiadomość przyjaciółce. 

Wszystko to dzięki Neli i jej Przygodnikowi – pozycji dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej, przeżyć więcej i nie boja się żadnych wyzwać. Dzięki kalendarzowi już nigdy nie będziesz musiał tłumaczyć się z niewykonanego zadania, podstawowe obowiązki zmienią się w przyjemności, zaś oceny poprawią się w mgnieniu oka. To doskonały pomysł zarówno dla ciebie, jak i na prezent dla bliskiej osoby, bowiem dzięki Neli zwykły dzień zamienia się w niezapomnianą przygodę. Czeka cię wyjątkowy rok spędzony w towarzystwie przyjaciół oraz egzotycznych zwierząt, egzotycznych smakołyków i tajemnic, które wciąż czekają na odkrycie. Jeśli zatem chcesz dowiedzieć się, dlaczego niedźwiedź polarny nigdy nie poluje na pingwiny, co oznacza słówko „Jambo” oraz spakować wszystko, co niezbędne w podróży do Finlandii, koniecznie sięgnij po Przygodnik …



wtorek, 20 października 2015

Wojciech Motylewski "Skarby cara Aleksandra"

Tytuł: Skarby cara Aleksandra

Autor: Wojciech Motylewski
Wydawnictwo: Psychoskok


„[...] nigdy nie dostrzegamy skarbów, które mamy przed oczyma. A wiesz, dlaczego tak się dzieje? Bo ludzie nie wierzą w skarby” – pisał Paulo Coelho nie wiedząc nawet, jak bardzo się myli w kwestii wiary w prawdopodobieństwo odszukania zaginionych dzieł sztuki, kosztowności czy monet zakopanych głęboko w ziemi, ukrytych w murach, piwnicach czy strychach. Historia „Złotego pociągu”, rzekomo odnalezionego na terenie powiatu wałbrzyskiego pokazuje, że wciąż nie tylko marzymy o odkryciu skarbów, ale również aktywnie ich poszukujemy.

Pragnienie nagłego wzbogacenia się, ale również przeżycia przygody, towarzyszy ludziom od wieków. Skarby nęcą niezależnie od epoki, budzą gwałtowne emocje, stają się również przyczyną waśni, a nawet tragedii. A jak kwestia owych skarbów wygląda u Wojciecha Motylewskiego, autora „Skarbów cara Aleksandra”, historyczno-przygodowej powieści, opublikowanej nakładem wydawnictwa Psychoskok? Autor postanowił zabrać czytelnika do XIX w., starając się jak najwierniej odtworzyć szczegóły życia warmińskiej społeczności, wiele uwagi poświęcając na nakreślenie historycznego tła wydarzeń. Ma to duże znaczenie, bowiem to właśnie niespokojne czasy determinują wiele ludzkich zachowań oraz stają się pośrednią przyczyną ukrycia tytułowych skarbów. Już sam temat rozpalić winien tych czytelników, którzy pasjonują się Napoleonem, bataliami oraz polityczno-gospodarczymi układami. To również lektura dla tych, którzy skrycie marzą o odkryciu pozostawionych przez minione pokolenia cennych przedmiotów, którzy w książkach szukają dreszczyku emocji i niezapomnianych wrażeń. I choć pierwsze kilkanaście stron powieści rozczarowuje, to na cierpliwych czeka nagroda – akcja nabiera tempa, zaś bohaterowie porzucają domowo-ciążowe tematy i zajmują się tym, co budzi prawdziwe pożądanie – ukrytymi w skrzyni monetami…

Ów skarb został ukryty przez żołnierzy rosyjskiego cara niedaleko Praslit, na Warmii. Tereny te został nieprzypadkowo obrane przez autora na miejsce akcji i miejsce ukrycia skrzyni. To na tych terenach miała miejsce słynna bitwa pod Frydlandem, stoczona w czerwcu 1807 roku pomiędzy wojskami napoleońskimi a Imperium Rosji. Zwycięstwo w starciu leżało po stronie oddziałów należących do Napoleona, które pokonały armię rosyjską generała Bennigsena. W efekcie tej klęski cesarz Aleksander I został zmuszony do podpisania pokoju, zaś jednym ze skutków bitwy było utworzenie Księstwa Warszawskiego. To właśnie wycofujący się, ranni żołnierze cara pozostawili wśród lasu zakopaną skrzynię, o której wiedział tylko rolnik, który znalazł ich umierających. Jeden z nich nie przeżył drogi do chaty, drugi – złożony gorączką – majaczył coś o skrzyni i Aleksandrze. Zapewne nikt nie wziąłby wypowiadanych w malignie słów poważnie, gdyby nie złote monety, którymi mężczyzna odwdzięczył się za opiekę. 

Skarbu tego wyrusza szukać właściciel lokalnej kuźni, Albert Giersz, dawniej osobisty kurier Napoleona, teraz zwykły członek lokalnej społeczności, usiłujący uczciwie zarobić na chleb. Mimo iż kuźnia zaczyna przynosić dochody, to rodzina kowala żyje jednak skromnie, na dodatek jego żona spodziewa się dziecka. W ciąży jest też dziewczyna, a wkrótce małżonka syna, nic zatem dziwnego, że wizja skarbu rozpala wyobraźnię Alberta, jego szwagra Stefana, mieszkańca Dobrego Miasta, a także swata Antoniego Banderskiego. Czy poszukiwaczom uda się dotrzeć do skarbu, zanim ktoś ich ubiegnie? Atmosferę podgrzewa napaść na Ignacego – mężczyznę stanowiącego klucz do zagadki skarbu oraz dziwne zachowanie sąsiada chorego, Grzegorza, któremu Albert od chwili poznania nie potrafi zaufać.

„Skarby cara Aleksandra” to lekka powieść, w której jednak kryją się głębokie wartości, takie jak lojalność czy patriotyzm. Wątki miłości i zdrady tylko dodają książce smaku, choć trudno nie dostrzec, że to poszukiwanie skarbu odgrywa tu główną rolę. Tajemnicza postać mnicha pojawiającego się w towarzystwie lokalnego księdza, wprowadza czytelnika w dezorientację i burzy koncepcję przyszłych wydarzeń. Mimo iż bohaterowie Motylewskiego są dość charakterystyczni i łatwi do przewidzenia, jeśli chodzi o dokonywane wybory oraz postępowanie, to jednak ta ich jednowymiarowość nie przeszkadza. Przeciwnie – dodaje im uroku, zaś postawy Alberta czy Maurycego i ich opiekuńczość wobec kobiet wzrusza i budzi sympatię. 

Książka jest kolejną - po „Kurierze Napoleona” - powieścią autora, w której nawet znajdziemy kilka zdań w ramach nawiązania do poprzedniej publikacji. Śmiało zatem możemy zacząć naszą przygodę a Albertem i skarbami od odkrywania monet cara Aleksandra. Warto dokładnie zapoznać się z historią i zaangażować w lekturę, bowiem na horyzoncie majaczy kolejna wyprawa. Kto wie, może już niedługo znów wyruszymy na poszukiwanie – tym razem skarbów zatopionych w jeziorze Tonka!

niedziela, 18 października 2015

Aleksander Janowski „Tłumacz – reportaż z życia”

Tytuł: Tłumacz – reportaż z życia
Autor: Aleksander Janowski
Wydawnictwo: Psychoskok

„Ile trudności i nieporozumień można by uniknąć, ile czasu oszczędzić, oddając sprawy w zaufane ręce tłumacza” – twierdził niemiecki pisarz Friedrich von Gentz, a te słowa doskonale oddają charakter pracy tłumacza, który – z jednej strony powinien odwzorowywać przekazywane treści, z drugiej jednak, proces ten winien przypominać akt twórczy. Nie wspominając już o tym, że niekiedy bywa tak, iż tłumacz jest człowiekiem bardziej światłym, bardziej świadomym konsekwencji wypowiadanych słów, niż sam mówca …

O tym, jak naprawdę wygląda praca tłumacza, o żmudnej drodze dochodzenia do mistrzostwa, o ciężkich czasach wojny, o powojennych partyjnych układach, o wydarzeniach rozgrywających się w marcu 1968 roku oraz o wielu innych – zarówno smutnych, jak i zabawnych momentach życia opowiada czytelnikom Aleksander Janowski w książce „Tłumacz – reportaż z życia”. Opublikowana nakładem wydawnictwa Psychoskok pozycja to nie tylko napisane pięknym językiem wspomnienia z barwnego życia autora, ale również szereg wskazówek przydatnych zarówno dla tych, którzy chcą pracować jako tłumacz, jak i dla tych, którzy pragną sukcesu. Recepta? Praca, praca i jeszcze raz praca, w połączeniu z otwartym umysłem i unikaniu postaw konformistycznych. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto pragnie wytchnienia i ucieczki przed zalewającym rynek książki komercjalizmem, kto pragnie lektury głębszej, poruszającej istotne tematy, wartej przemyśleń. 

Urodzony w miasteczku granicznym niedaleko Nowogródka, dorastał wśród ludności białoruskiej, polskiej i żydowskiej, chłonąc tę wielokulturowość i nie będąc świadomym, że zdeterminuje ona późniejsze jego życie. Mimo iż w rubryce „narodowość” widniał jako „Białorusin”, udało mu się ukończyć Rosyjską Szkołę Średnią, szlifując język i już wówczas dając dowody swojej pracowitości oraz ogromnego potencjału. Po stracie ojca, wcielonego do Armii Wojska Polskiego, wychował się pod opieką matki i nie zmienił tego nawet fakt, iż informacja o śmierci okazała się fałszywa. Wiadomość z Czerwonego Krzyża, że ojciec nie tylko ma się dobrze, ale mieszka w Polsce w Nowej Rudzie w Dolnej Silesii była prawdziwym zaskoczeniem, podobnie zresztą jak zaproszenie na pobyt czasowy i sama wizyta małego Olka w kraju, gdzie sklepy są pełne towarów, gdzie nie ma wszechobecnej propagandy.

Kolejne lata okazują się przełomowe dla młodego chłopca za sprawą historycznego wydarzenia, jakim była śmierć Generalissimusa Josifa Wissarionowicza Stalina oraz ogłoszonej repatriacji do Polski … To zaledwie kilka faktów z burzliwego życia bohatera, który wyjeżdżając z rodzimej wioski wyłącznie z podręcznikiem algebry i otrzymanym w prezencie od matki tomem Puszkina, zdołał wspiąć się na wyżyny sztuki, jaką jest tłumaczenie.

Czytamy o konsekwencjach nieporozumienia, związanego z przeżyciem rodziny (również ojciec Olka był przekonany, że nie przeżyli bombardowania), o zmianie obywatelstwa na polskie, o nauce w Liceum Ogólnokształcącym w Nowej Rudzie i pracy w charakterze inwentaryzatora, czyli kontrolera sklepów i restauracji, od której bohater zaczął swoją karierę zawodową. Niezwykle interesujący jest opis okresu, w którym bohater uczęszczał do Państwowej Szkoły Górniczej oraz pierwszych kroków w zawodzie tłumacza. Czytamy również o wydarzeniach marca 1968 roku, tj. o kryzysie politycznym zapoczątkowanym demonstracjami studenckimi oraz o uznaniu trybu życia Olka, za „pasożytniczy” przez ówczesne władze. Kolejne lata przynoszą pracę na stanowisku młodszego redaktora w sekcji rosyjskiej Polskiej Agencji Interpress oraz nowe umiejętności – tzw. kabinowca i pracę z Igorem Zakrzewskim z Polskiej Agencji Prasowej, którego autor uważa za „wzór wysoce kulturalnego człowieka i tłumacza”. Stopniowo, krok po kroku, zdobywając nowe doświadczenia, szkoląc nieustannie język, autor staje się jednym z „ludzi predysponowanych do świadczenia najwyższej klasy usług tłumaczeniowych dla kierownictwa partyjno-państwowego kraju”, czyli pracownikiem Bura Tłumaczy Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

„Tłumacz …” Aleksandra Janowskiego to porywająca historia życia pełnego zwrotów akcji i ważkich wydarzeń, również tych, o krajowym i ponadnarodowym zasięgu. Dzięki cierpliwości, wytrwałości oraz konsekwencji w działaniu, bohater-autor miał szansę uczestniczyć w przełomowych wydarzeniach, rozmawiać z osobami znanymi z pierwszych stron gazet (o słynnym zdjęciu z Gierkiem i Breżniewem nawet nie wspominając). Książkę pożera się łapczywie, zaś jedynym rozczarowaniem są słowa „Koniec tomu pierwszego”…



piątek, 16 października 2015

Gościnnie: Jacek Kosiak w rozmowie z Markiem Majewskim, autorem książki „Koniak i Daktyle"

Pamiętacie znakomitą książkę „Koniak i Daktyle" Marka Majewskiego? Jej recenzje możecie znaleźć tu: klik 
Natomiast dziś, Qulturasłowa oddaje głos Markowi Majewskiemu, który zwierza się Jackowi Kosiakowi.

Marek Majewski, globtroter i artysta szukający wielkiej przygody i wolności, którą odkrył w dalekim i egzotycznym San Francisco. Tam, jako jedyny Polak, zaczął współpracę z głośnym pismem rockowym „Rolling Stone.” Był asystentem Annie Leibovitz i uczył się reporterki od Jima Marshalla, największych fotografów młodego, hippisowskiego pokolenia. Marek jest autorem III wydania kultowej już książki „Koniak i Daktyle” .

Jacek Kosiak: Jak to się stało, że w połowie lat 70-tych wylądowałeś w San Francisco? A później zabrałeś się do napisania książki, bo przecież z wykształcenia nie jesteś pisarzem, a malarzem i grafikiem?

Marek Majewski: Tak, studiowałem plakat i projektowanie. Jest to dosyć długa historia, którą rozwijam w kilku pierwszych rozdziałach. Po przyjeździe do Frisco byłem oszołomiony tym miastem i wspaniałym śródziemnomorskim klimatem. Zajęło mi kilka lat, aby przestawić się na tą Amerykę... i jakoś rozgryźć ten amerykański kapitalizm.

JK: Nie dziwi mnie to, bo - jak opisujesz już na samym początku - prosto z siermiężnej komuny wylądowałeś pod palmami egzotycznej Kalifornii.

MM: Muszę przyznać, że był to kolosalny szok kulturowy. Zobaczyłem to, co wcześniej widziałem w Polsce, ale tylko w amerykańskich filmach. A tutaj na żywo poczułem się jak w hollywoodzkim filmie...

JK: A jak poradziłeś sobie z językiem? Czy znałeś choć trochę angielski?

MM: Tak, znałem nieco z lektoratu w warszawskiej ASP, ale było to niewiele. Wujek, który zaprosił mnie do Stanów, zapisał mnie też do wieczorówki. No i po roku mogłem się jakoś porozumieć. Na tyle żeby zacząć pracę grafika w Celestial Arts - odjazdowym wydawnictwie książek i plakatów. Na warszawskiej ASP studiowałem plakat w pracowni Henryka Tomaszewkiego i znałem projektowanie. Później w „Rolling Stone”, gdzie spotkałem hippisów z wyższej półki – kolorowo, ale czysto ubranych, wykształconych w prestiżowych amerykańskich collegach - zrozumiałem co jest grane. Nie będę się za bardzo rozwodził, gdyż temat ten szczegółowo opisuję w książce... i nie chcę psuć czytelnikom lektury!

JK: A jak było z wolnością seksualną, reklamowaną sloganami „Summer of Love” czy „Make love not war” itd. Czy hippisi traktowali to serio, czy nieco z przymrużeniem oka?

MM: Myślę, że duże znaczenie miało wprowadzenie w tych latach pigułki antykoncepcyjnej. Kobiety śmielej inicjowały seksualne zbliżenia... Czasem byłem trochę zażenowany, gdy jakaś dziewczyna na party, po kilku lampkach wina, stukała mnie w ramię palcem, mówiąc: „I like you very much, let's make love together...”. Ta bezpośredniość była dla mnie zadziwiająca! Ale musiałem się z nią trochę oswoić i gdy panienka była w moim typie odpowiadałem – OK.. Lets go babe and see what happens... Your pad or mine?

JK: Zjeździłeś wzdłuż i wszerz Kalifornię. Dwanaście lat spędzonych w San Francisco udało się zmieścić na 300 stronach, tak że naprawdę jest co czytać.

MM: Obecne III wydanie jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych, którzy wydali książkę w formie kieszonkowej... I love it!

JK: Powiedz mi jeszcze jedno... Jak to było z tą trawką w San Francisco i co nakłoniło Cię do opisania tego wszystkiego? Zwłaszcza tej super wolności, zupełnie nieznanej w naszym kraju nad Wisłą.

MM: Trawka była częścią składową i sposobem bycia nie tylko hippisów, ale młodych ludzi przed 30-stką we Frisco i w całej Kalifornii. Ten stan na Zachodnim Wybrzeżu był dziwną enklawą wolności, na co z zazdrością spoglądano z miast na Wschodnim Wybrzeżu. Można to zobaczyć w filmie „Easy Riders”, którego projekcję też opisuję. Fakt że Fonda starał się nauczyć palić skręta Jacka Nicholsona... który był przecież weteranem w tych sprawach. Nawet jak policja złapała kogoś na ulicy przypalającego jointa, to delikwent nie szedł do aresztu, ale dostawał mandat 50$ (coś jak za przekroczenie szybkości) i nie był nawet wpisywany do akt kryminalnych. W ten sposób Ameryka zrozumiała, że marihuana to nie narkotyk, a raczej używka. To dziwne traktowanie wolności skłoniło mnie do napisania tej książki..... no bo w końcu to już historia.

JK: Na jednym portali znalazłem Twój album fotograficzny „Hotel Kalifornia”, coś jak tytuł tego słynnego utworu zespołu The Eagles...?

MM: Ten album fotograficzny był moim pierwszym, bo nie jestem pisarzem i fotografowanie jest dla mnie dużo łatwiejsze od pisania. W „Rolling Stone” najpierw zahaczyłem się jako grafik, a właściwie liternik. Robiłem tam ręczne liternictwo do nagłówków artykułów. Dopiero później, asystując Jimowi Marshallowi i Annie Leibovitz, przeskoczyłem do fotografii. A moją pisaninę zacząłem później, pracując jako art dyrektor w Detroit Monthly. W długie zimowe wieczory przenosiłem się pod palmy Kaliforni, pracując na jednym z pierwszych Macków.... i muszę powiedzieć, że bez tego komputera nie wiem jak bym dał radę przepisać tych kilku brulionów z tamtych czasów. Ale album fotograficzny złożyłem już na Florydzie. Pomógł mi w tym jeden z profesorów z Akademii Sztuki, gdzie dostałem angaż w 2002. W kilka lat później książka ta sprzedawała się w Stanach pod tytułem „Frisco on my mind", a w Polsce jest teraz dostępna na tabletach pod nowym tytułem „Hotel Kalifornia”.

JK: Przeglądałem ten album przed Twoim wywiadem w radio i muszę przyznać, że jest to sjesta wizualna o legendarnym Frisco lat 1970-80. Lubię dobrą czarno-białą reporterkę. Definicja tych fotogramów jest fantastyczna i myślę, że robiłeś to większym formatem klatki?

MM: Wszystko było robione w formacie 6X6 i skanowane bezpośrednio z negatywów na cyfrówkę, tak aby utrzymać kontrast i ostrość. Tych strzałów „candid” nauczył mnie sam Jim Marshall z „Rolling Stone”. W ten sposób strzelało się zdjęcia z tzw. biodra, Zresztą tak o tym mawiał Jim. Jako ciekawostkę dodam, że wtedy jeszcze pracowałem starym Pentakonem, którego obiektywy były kalibrowane na czarno-biały film i miały fantastyczną ostrość. Dlatego gorąco polecam ten album początkującym fotografom. Z opisów robienia zdjęć i sesji z Jimem Marshallem w ciemni można się dużo nauczyć. Wbrew pozorom, cyfrówka jeszcze nie dorosła do tej skali szarości i kontrastu jaki ma czarno-biały film. Pewnie dlatego większość profesjonalnych fotografów woli skanować negatywy.

JK: Jak długo asystowałeś Annie Leibovitz? Bo to nazwisko jest znane teraz na całym świecie.

MM: Pierwszy raz pomagałem Annie w sesji zdjęciowej, gdy we Frisco koncertowali Rollingstonsi. Ona wtedy strzelała okładkę z Jaggerem i Richardsem. Chłopaki nie mieli zbyt dużo czasu, a poza tym byli na dużym haju. Leibovitz zwaliła się z nimi w porze lunchu do pokoju graficznego Rolling Stone. Wykorzystała białą ścianę jako backround, mnie obarczając funkcją trzymania blendy odblaskowej. Później asystowałem jej w kilkunastu innych sesjach zdjęciowych, podpatrując jej ustawienie światła strobowego Najbardziej podobały mi się jej portrety na tle zachodu słońca, gdzie pracowała z dopełniającym fleszem. Było to małą techniczną woltyżerką, gdzie trzeba było manualnie dopasować przesłonę do szybkości migawki. Do ustawienia właściwej ekspozycji pomocne były 2-3 testowe polaroidy. Strzelała to hassellbladem, który miał wymienny polaroid-back. Dlatego ja później też zakupiłem podobną kamerę.
Bardziej zaprzyjaźniłem się z Jimem Marshallem, który pracował z naturalnym światłem lub scenicznymi światłami na koncertach rockowych. Gdy strzelał fotografie na back-stage' u, to używał małego poręcznego flesza. Jim też nauczył mnie pracy w ciemni. Chodziliśmy razem do dużej komunalnej ciemni przy Hight Asbury, gdzie było 40 powiększalników. Tam też czasem wpadała Annie Leibovitz i Baron Wolman, co opisuję w mojej książce.

JK: Widzę, że bardzo poważnie terminowałeś jako asystent. Ale powróćmy do street of San Francisco. Tam znalazłeś niepowtarzalną atmosferę do „Hotelu Kalifornia”. Zawarłeś w nim kolekcję typów z innej planety i każdy, kto go ściągnie na tablet, będzie miał prawdziwą ucztę dla oczu.

MM: Akcja na kiermaszu hippisów trwała każdej wiosny, przez dwa dni weekendu, i wtedy zamykano tam ruch uliczny. Strzelałem zdjęcia przez kilka dobrych lat, aby zebrać właściwą kolekcję stron do albumu. Opisałem to w jednym z rozdziałów w „Koniaku...”, gdzie można przeczytać, jak podchodzę do fotografowania. Muszę zaznaczyć, że już w tej fazie zdjęcia były robione pod layout, tak aby mieć tzw. „double track” na rozkładówkę. Zasugerował mi to Tony Lane, fajny dryblas z Filadelfii, po prestiżowej Akademii Sztuki (późniejszy art director Rolling Stone).
Gdy zacząłem projekt albumu najpierw koncentrowałem się na dzielnicy hippisów Hight Ashbury. Przede wszystkim dlatego, że był tam nieznany (a właściwie zakazany) w krajach komunistycznych klimat egzotyki rock and rollowych wykolejeńców. Później przeniosłem się na Castro Street do dzielnicy gejów, którzy pod koniec lat 70-tych przejęli Frisco od hippów. Oni też byli bardzo egzotyczni do fotografowania. Teraz te dwie książki uzupełniają się nawzajem. Powrócę jednak do „Koniaku...”, bo za dużo się rozgadałem o „Hotelu...”. Trzecie wydanie „Koniaku i Daktyli” jest uzupełnione i wygładzone przez korektorkę Rozpisanych - wydawnictwa, z którym współpracuję. Pierwsze wydanie było jak nieoszlifowany diament, który błyszczał między kartkami. Drugiego wydania nie ruszałem, bo poszło do druku z tych samych matryc, na których było drukowane w Polsce. Drugie wydanie rozeszło się dobrze wśród emigracji postsolidarnościowej, czyli moich rówieśników. Ta polska fala miała swój kanał w telewizji, dałem tam kilka wywiadów i książka poszła jak ciepłe bułeczki. Potem miewałem trochę spraw na głowie przed przeprowadzką na Florydę. Nie miałem też zdrowia użerać się z polskimi wydawcami. Zabrałem się więc, do składania angielskiej wersji „Hotelu...”. I dopiero, gdy ten album złapał wiatr w skrzydła w Stanach, rzuciłem na rynek jego polską wersję. Miałem jeszcze trochę kłopotów z polskim korektorem, zawalił mi termin wydania na Boże Narodzenie zeszłego roku. Musiałem odebrać mu książkę i zacząć pertraktacje z Rozpisanymi. Teraz mam na rynku tandem dwóch książek. „Koniak i Daktyle” jest dostępny na tabletach i w wersji drukowanej, a „Hotel Kalifornia” na razie tylko na tabletach. Obie książki rozprowadza Azymut.

JK: Nigdy nie sądziłem, że Cię spotkam osobiście. „Koniak i Daktyle” można przeczytać jednym tchem, bo jest napisany żywym i przystępnym językiem, to nie jakiś wydumany, grafomański zakalec. A całość jest o polskim fotografie, który w poszukiwaniu wolności i przygody wylądował w egzotycznym mieście z bajki dla dorosłych. Przyznam się, że zazdroszczę Ci tej fantastycznej przygody. Pewnie Frisco wciąż jest egzotycznym Paryżem Ameryki i każdy z nas chciałby tam pojechać. Każdy, kto lubi lekkostrawną beletrystykę, może się przenieść na kilka wieczorów pod te kalifornijskie palmy. Czytając rozdział za rozdziałem po prostu czułem, że jeżdżę, a raczej pędzę po ulicach Twoim żółtym MG, wchodząc z poślizgiem w zakręt koło stacji benzynowej Shella, gdzie niedaleko mieszkałeś, tuż koło słynnego parku Golden Gate. Z perspektywy czasu, niezależnie kiedy to było, dalej jest interesujące! Czytając „Koniak...”, włóczę się bez celu po zapyziałych sklepikach na Hight Ashbury, mijając długowłosych pustelników, aby raptem wejść do „pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania”, z plakatami psychodelic. Uczestniczę w rockowych koncertach w słynnym Winterlandzie i Caw Palace, albo siedzę w garderobach koncertujących muzyków, i także przeżywam kilka trzęsień ziemi. Jedno z nich fantastycznie opisujesz. Wiozłeś wtedy film do laboratorium, aż tu nagle na ścianie budynku pokazała się głęboka rysa, a pod Twoimi nogami zafalował chodnik.

MM: Tak, to wyglądało bardzo groźnie, gdy zobaczyłem tę rysę na budynku, po której szkło zaczęło sie sypać z okien. Przez chwilę zmartwiłem się, chwytając za siatkę ogrodzenia i zastanawiając co będzie dalej...

JK: U nas w Polsce takie rzeczy się nie zdarzają, więc można się przestraszyć, czytając opis samego wydarzenia. Przejdźmy jednak do innej ciekawostki, o której prawie bym zapomniał. Zainteresowało mnie hippisowskie radio, o którym piszesz. Powiedz coś na ten temat, bo takiej wolności na falach eteru w Polsce chyba nigdy nie będzie... To graniczy niemal z anarchią.

MM: Tak, to była stacja KSAN w wymowie „kej-es-ej-en”, była to ciekawa pozostałość po latach 60-tych, kiedy to hippisi mieli swoją wolną antenę. Puszczali tam głównie rocka i bluesa Rolling Stones, Led Zeppelin, The Doors, Queen, Pink Floyd, Clapton, Hendrix, Marley, Elton, Kiss, Santana, Fleetwood Mac,The Who, Joe Cocker, Van Halen, ZZz Top, The Eagles... itd. W przerwach szedł dziennik i pogadanki o trawce. KSAN otwarcie propagowała „maryśkę”, ale też wyraźnie odcinała się od hard drugs. Przestrzegali o niebezpiecznym uzależnieniu. Spikerzy mieli luźne, wyważone głosy, a w pogadankach dla młodych ogrodników radzono jak i co sadzić, jakich używać nawozów itd. Była tam też gorąca linia dla ćpunów, którzy przedawkowali, głównie LSD. Wtedy było to legalne i trudne do właściwego dawkowania. KSAN radził, co brać i w jakich dawkach, tak jakby prowadził harcerzy na azymut. Zdarzało się, że dzwonił „denat”, który przedawkował na kwasie i ma tzw. bad trip, wydawało mu się, że zamienił się w psa i ogryza teraz kości, panicznie bojąc się wyjść na ulicę! Radio radziło: „Nie pękaj amigo, nastaw jakąś spokojną płytę, zamknij oczy i zacznij machać ogonem... i nie wyskakuj przez okno, jak poczujesz się ptakiem..., relax man, everything gona be all right”. Dla mnie to był po prostu cyrk i czasem śmiałem się w kułak z tego kabaretu na antenie. W dzienniku podawano ceny różnych używek na rynku i dyskutowano, czy ceny Acapulco Gold, dalej będą szły w górę, czy też przyjdzie stagnacja. Ostrzegano też przed różnymi szwindlami, np. że na Telegraf Ave, czyli zaraz przy znanym, lewicowym uniwerku w Berkley, jakiś cwaniak sprzedaje lewą maryśkę, wzmacnianą sprejem na karaluchy! Przestrzegali - uważajcie dzieci, bo to może być niezdrowe. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to miało miejsce. Ale to była Ameryka, gdzie jak się raz da ludziom wolność, to nie można jej potem odebrać. Oczywiście, coś takiego nie miałoby miejsca w tak siermiężnych stanach, jak Oklahoma czy North Dakota, bo Kalifornia miała swoje odrębne, niepisane prawa.

JK: W Polsce coś takiego w ogóle nie było nagłaśniane, bo hippisów traktowano jako element wywrotowy i imperialistyczny. Pierwsze wydanie „Koniaku...” przeczytałem od deski do deski. A teraz mam w ręku III wydanie z fantastyczną okładką i album ze zdjęciami. Osobiście gorąco polecam, bo to kawał historii, no bo w końcu byłeś w samym środku tych wydarzeń. Dobrym pomysłem jest mapka San Francisco, gdzie można się zorientować w topografii i okolicach tego miasta, z zaznaczonymi co ciekawszymi miejscami.

MM: Ja zaś apeluję do czytelników, młodych i starych, którzy dobrze pamiętają te kolorowe czasy, a być może i piosenkę grupy 2+1 „Kalifornia mon amour”. Ten utwór napisał mój kumpel z pisma Jazz, Marek Dutkiewcz, w czasie swojej pielgrzymki do Frisco, pod koniec lat 70-tych. So long.



Marek Majewski. Plastyk, absolwent warszawskiego ASP. W Polsce pracował w pismach „Jazz”, „Ty i Ja” i „Itd” W latach 70-tych wyemigrował do San Francisco, gdzie spędził 12 lat i jako jedyny Polak współpracował z pismem rockowym „Rolling Stone”. Był też współtwórcą nowego pisma „Artbeat”, gdzie był szefem fotograficznym. Później pracował jako art director „San Francisco magazine”, „Detroit monthly”, a w Toronto „Four Seasons” i „Sukces w Ameryce”. Tam też napisał kilka kryminałów w odcinkach dla prasy polonijnej. W 1982 został laureatem międzynarodowego konkursu na plakat ONZ. W latach 90-tych pracował w Polsce jako szef fotograficzny dla „Twojego Stylu”, przeprojektował też format graficzny „Urody”.

Jacek Kosiak. Obecnie dziennikarz radiowy. Po raz pierwszy przeczytał pierwsze wydanie książki „Koniak i Daktyle” w latach 90-tych w słynnym poznańskim akademiku Zbyszko. Niestety legendarny egzemplarz zniknął gdzieś pomiędzy pokojami 704 a 710.

 /źródło: rozpisani.pl/

czwartek, 15 października 2015

Amanda Noll "Potrzebuję mojego potwora"

Tytuł: Potrzebuję mojego potwora
Autor: Amanda Noll
Wydawnictwo: CzyTam


„(...) potwory zawsze istnieją. Ale tylko tutaj. - Postukał dwoma palcami w bok głowy. - Tylko tutaj. Ale to nie sprawia, że są mniej prawdziwe” – pisał w swojej książce Philip Huff. Te potwory w swoich myślach przywołują najczęściej dzieci, zaś ci nieproszeni goście potrafią rozgościć się bezwstydnie w pokojach maluchów. Szczególnie upodobały one sobie szafy oraz powierzchnię pod łóżkiem, gdzie sprytnie potrafią skrywać się całymi dniami po to tylko, żeby w nocy wychodzić i straszyć. Każde dziecko ma inną metodę na oswojenie lęku – jedne zostawiają zapalone światło podczas snu, jeszcze inne wolą spać w łóżku rodziców, gdzie czują się bezpiecznie. I choć wszystkie deklarują chęć pozbycia się nieproszonego gościa, to czy rzeczywiście świat bez potworów byłby taki wspaniały?

O tym, do czego może przydać się osobisty potwór zamieszkujący pod łóżkiem, możemy przekonać się dzięki lekturze książki dla dzieci (a może i dorośli chowają swoje potwory?) „Potrzebuję mojego potwora”. Ta zabawna, ale i straszna powiastka adresowana do młodych czytelników, autorstwa Amandy Noll, kryje w sobie nie tylko interesującą historię, ale i zachwycające ilustrację Howarda McWilliama. A nie jest łatwo portretować potwory, które przecież ze swojej natury są paskudne i odrażające, nie mają w sobie ani czaru, ani osobistego wdzięku. Mimo tego, można się do nich przywiązać i znaleźć pewne korzyści płynące z obcowania z nimi.

Właśnie taki stosunek do własnego potwora, nazwanego Gabem, ma Ignaś, mały chłopiec, który bez śliniącego się paskudy pod łóżkiem nie potrafi zasnąć. Tymczasem pewnego dnia Gab postanawia udać się na ryby i – ku ubolewaniu chłopca – opuszcza swoje stałe miejsce pobytu. „Jak miałem zasnąć bez tych tak dobrze znanych, strasznych dźwięków i ohydnej zielonej wydzieliny?” – pyta zrozpaczony chłopiec, ale okazuje się, że na miejsce Gaba szybko zgłasza się kilku chętnych. Pierwszy kandydat na zastępczego potwora, gotów zamieszkać w przytulnym pokoju, pod łóżkiem Ignasia, to Hubert. Niestety, dyszący ustami, straszny gość z wadą zgryzu, nie zaskarbia sobie sympatii chłopca, który spodziewał się po zastępczym potworze długich zębisk i strasznych pazurów. 

Także Raf, właściciel wyszczotkowanego futra i połyskujących pazurów nie jest w stanie zastąpić Gaba, a już z pewnością nie potrafi tego dokonać potworzyca Sylwia. Co prawda posiada ona okropne pazury, które mogą budzić przerażenie, ale za to monstrualnych rozmiarów ogon z kokardą, nie wzbudza szacunku (ani strachu) w Ignasiu. W domu chłopca pojawia się również Maks – prawdziwy flejtuch, ale tak naprawdę żaden, nawet najbardziej przerażający potwór nie zadowoli wymagającego chłopca. Dlaczego? Bo nie jest Gabem…


O tym, czy chłopiec znajdzie w końcu godnego zastępcę Gaba przekonamy się dzięki lekturze książki „Potrzebuję mojego potwora”, okraszonej sporą dawką humoru i potworności. Książka stanowi nie tylko wspaniałą rozrywkę dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym, ale jest również doskonałym narzędziem do oswajania tych potworów, które nie pozwalają najmłodszym czytelnikom spać. Niezwykłe wizualizacje stworzone przez ilustratora uruchamiają wyobraźnie i pozwalają zmierzyć się i ze swoimi demonami. A wówczas, jak twierdzi Ignaś, zaśniemy „w mgnieniu oka”.

środa, 14 października 2015

Iris May „Dzieci Gosi”

Tytuł: Dzieci Gosi
Autor: Iris May
Wydawnictwo: Dobra Literatura


„Jak można żyć, kiedy popełniło się w życiu tyle błędów co ja? Jak przegnać tyle czarnych myśli? Mam takie oto rozwiązanie: wzbraniam się przed dostrzeganiem mrocznych i posępnych stron życia” - jak bardzo doświadczona przez los musi być osoba, która wypowiada te słowa? Jak wiele musiała przeżyć, zanim znalazła się w tym miejscu i czasie, gotowa podzielić się z nami swoim doświadczeniem i – być może – uchronić przed popełnieniem pewnych błędów?

Na te pytania jesteśmy w stanie odpowiedzieć dzięki lekturze książki Iris May, która przenosi nas za sprawą swojej bohaterki w przeszłość, do Berlina, do początku XX w. Książka „Dzieci Gosi. Losy rodziny polsko-niemieckiej”, opublikowana nakładem wydawnictwa Dobra Literatura, to jedna z tych pozycji, które nie tylko odsłaniają wszystkie absurdy wojny oraz pokazują, przed jakimi wyborami stawał człowiek, a także jedna z tych, które głęboko zapadają w pamięć. Świadomość, że książka powstała na bazie prawdziwych wydarzeń i przedstawia prawdziwe osoby, jeszcze potęguje wrażenie, jakie wywiera na czytelniku. Oddanie głosu głównej bohaterce, starzejącej się mieszkance Berlina, która snuje opowieść o życiu swoim i swoich bliskich, było doskonałym sposobem na to, by już od pierwszej strony nawiązać z czytelnikiem prawdziwą więź, by chciał on poznać losy kobiety, która przeżyła dwie wojny światowe, której granice – zarówno te państwowe, jak i te umowne, stawiane przez ludzi mających o sobie wysokie mniemanie – determinowały dalsze losy oraz stopniowo zabierały kolejnych bliskich. 

Wychowana w berlińskiej, średnio zamożnej rodzinie Grete, była jedną z dwóch córek prokurenta zatrudnionego w odlewni żeliwa. Kiedy zainteresował się nią doktor Kasimir May z Poznania, przedstawiciel Fabryk Chemicznych, mogłoby się wydawać, że to wspaniała szansa na awans społeczny, a przy tym na przyszłość u boku statecznego i przystojnego kawalera. Starszy od Grety o dziesięć lat Kasimir nie tylko rozkochał w sobie dziewczynę, ale swoim wdziękiem i poczuciem obowiązku ujął również rodziców Grete. Rodzina Leitloff nigdy nie zastanawiała się, jak ten związek będzie odebrany przez rodzinę Kasimira, a także jak córka odnajdzie się w innej rzeczywistości. Być może wówczas udałoby się uniknąć bólu oraz poniżania, jakie musiała znosić Grete, nazwana przez matkę Kasimira Małgorzatą.

Matka Kasimira, apodyktyczna i oschła kobieta, rządząca fabryką żelazną ręką i tak samo trzymająca w ryzach rodzinę, nigdy nie zaakceptowała Gosi w roli synowej. Nawet, kiedy na świat przyszły dzieci – Hela i Romek, nie zmieniło to jej stosunku do niej. Na każdym kroku zarówno ona, jak i siostry męża, okazywały pogardę dla Niemki, na dodatek słabo wykształconej i niezbyt majętnej. Rozdźwięk pomiędzy Małgorzatą a rodziną Kasimira pogłębiał się z każdym rokiem, zaś wydarzenia w Sarajewie i wybuch I wojny światowej, pokazały, jak bardzo jest ona znienawidzonym i niepożądanym członkiem rodziny. Dlatego też, kiedy Kasimir pragnąc za wszelką cenę zasłużyć na uznanie ze strony matki, wstępuje do wojska i wyrusza na front, zaś zgnębiona Gosia pakuje się i wraca wraz z dziećmi do Berlina, teściowa nie próbuje nawet jej zatrzymać. Co więcej, pani May nie raczy poinformować synowej o śmierci Kasimira, nie podejmuje zresztą nawet starań, żeby sprowadzić jego ciało do kraju. 

W żadnym z trudnych momentów w życiu Małgorzaty teściowa nie stanęła u jej boku, nigdy też nie okazała choćby cienia sympatii. Mimo iż roztoczyła opiekę nad wnukami, kiedy w Berlinie brakowało wszystkiego, nawet jedzenia, to nigdy nie stała się dla Gosi matką. Wychowanie dzieci w dwóch miastach, w dwóch wrogich państwach skutkowało natomiast tym, że tak naprawdę nie umiały opowiedzieć się one po żadnej ze stron. Szczególnie Roman miał trudności z określeniem swojej przynależności do danego narodu, Hela bowiem czuła się Polką i otwarcie potępiała matkę, nie tylko za jej narodowość, ale także za pozostawienie pod opieką babki.

„Dzieci Gosi” to książka portretująca rodzinę, jakich w wojennych czasach było zapewne wiele – rodzinę, w której małżeństwo połączyło przedstawicieli dwóch narodowości, potęgując konflikt pomiędzy jej członkami i utrudniając samookreślenie się potomstwa, odbierając poczucie bezpieczeństwa wynikające z przynależności do danego miejsca. Iris May na kolejnych stronach wzrusza, ale i budzi gwałtowne emocje w stosunku do bezlitosnych krewnych głównego bohatera, sprawia, że uczestniczymy w bieżących wydarzeniach z pełnym zaangażowaniem, śledząc z zapartym tchem dalszy ich rozwój. Powieść jest również ważną lekcją, którą warto zapamiętać – ojciec Gosi powtarzał jej zawsze: „W życiu możesz stracić wszystko, nie trać tylko ducha!”. Niestety historia życia kobiety ułożyła się tak, że wszystko i wszystkich straciła. Fakt, że opowiada nam swoją historię oznacza jednak, że hart ducha pozostał!

poniedziałek, 12 października 2015

Czesław Bielecki "Jest alternatywa"

Tytuł: Jest alternatywa
Autor: Czesław Bielecki
Wydawnictwo: POLITEXT

„Politycy dryfują na fali własnych słów, dbając tylko, żeby nie drażniły opinii publicznej. Rozróżniamy ich po retorycznych ornamentach, po kojącym lub drażniącym stylu narracji. Jakby fakty i liczby nie istniały na przekór politycznym manipulacjom. Jeśli fakty przeczą rzeczywistości, tym gorzej dla faktów” - te słowa stają się szczególnie prawdziwe w okresach natężonego zainteresowania osobami polityków, a raczej zainteresowania polityków tym, by ludzie kupli ich „produkty”. Zdają się nie zauważać, że jedyne, co mają do zaoferowania, to wyuczone populistyczne przemówienia napisane przez spin doktorów oraz mgliste obietnice, które nigdy nie przeradzają się w możliwy do realizacji (i konsekwentnie realizowany) program. Przed nami kolejna wędrówka do urn. Po raz kolejny dokonamy wyboru pomiędzy złym a gorszym zastanawiając się, jak to możliwe, żeby wśród kandydatów nie było żadnego idealisty, żadnego doktora Judyma. Żeby nie było nikogo, kto mógłby sprawić, by Polska znów zaistniała na firmamencie Europy. 

Już sondaże przedwyborcze i frekwencja pokazuje nasz stosunek do władzy i brak wiary w to, że będzie lepiej. Jednocześnie wypada zadać sobie pytanie, jak można było zaprzepaścić to wszystko, co dokonało się pomiędzy rokiem 1979 a 1989? Dlaczego Polska rozmieniła się na drobne, dlaczego rozmyła się w fali dyskusji dotyczących gender, in vitro i tego, czy ksiądz może być gejem? Zapewne wielu Polaków w duchu zadaje sobie te pytania, nie każdy jednak ma w sobie tyle odwagi, by głośno wyrazić swoje wątpliwości co do kierunku, w którym zmierza Polska i – co więcej – spróbować odpowiedzieć na pytanie dotyczące przyczyn powolnej agonii. Taką odwagą odznaczył się Czesław Bielecki, zawierając swoje przemyślenia w opublikowanej nakładem wydawnictwa POLITEXT książce „Jest alternatywa”. Autor – architekt, dr nauk technicznych, autor książek publicystycznych „Głowa” i „Wizja Polski”, powraca na rynek z nowym wydaniem książki, która niepokoi, która burzy iluzoryczny obraz wspaniałej rzeczywistości, jaki roztacza przed nami władza. 

Bielecki bezlitośnie diagnozuje problem, jaki dotyka Polski, a mimo obiektywnego spojrzenia na minione oraz bieżące wydarzenia, trudno uniknąć tu krytyki. Obserwujemy bowiem kraj rządzony przez ludzi unikających jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje działania, podejmowane decyzje. Obserwujemy dewaluację społecznego dobra, zacieranie się granic pomiędzy dobrem a złem, pogłębiający się rozdźwięk pomiędzy biednymi, a bogatymi. Autor pisze o zmarnowanych szansach, o marniejącej i niedoinwestowanej kulturze, o niekompetencji elit politycznych. Za Stasiukiem powtarza: „Wybieramy głupców, żeby nami rządzili, takich samych jak my, bo przy mądrych trzeba się strać (…)” i … trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.

Wspólnie z autorem zastanawiamy się także nad przyczynami zła, rozważamy kwestię siły w narodowych ramach, debatujemy nad strukturą organizacyjną, skutkującą paraliżem decyzyjnym i umożliwiającą przerzucanie odpowiedzialności. Niezwykle interesujący jest rozdział poświęcony wolnemu rynkowi w kontestacji do interwencjonizmu oraz trzem towarom sztucznym (praca, ziemia i pieniądz). Autor stawia nas również przed koniecznością dokonania rzeczywistych wyborów, takich jak odwaga albo kundlizm czy refleks albo kunktatorstwo. Tej refleksji o podłożu historycznym oraz bieżącym obserwacjom autor nadaje formę swobodnych myśli, zapraszając jednocześnie do polemiki, choć – tak naprawdę – trudno jest polemizować z faktami. Podsumowaniem książki jest Credo Bieleckiego, oparte na wierze w to, że „Polska może być silniejsza i piękniejsza”.

„Jest alternatywa” Czesława Bieleckiego nie jest lekturą łatwą, ale nie dlatego, że wymaga znajomości podstawowych faktów z przeszłości naszego kraju, czy biernego chociaż uczestniczenia w życiu społecznym. Jest lekturą trudną, bowiem otwiera nam oczy na to, czego już dawno przyzwyczailiśmy się ignorować – na robaki toczące Polskę, na hieny żerujące na resztkach, na nasze tchórzostwo i konformistyczną postawę. Dlatego też książkę warto polecić przede wszystkim wyborcom, którzy już niedługo ruszą do urn. Mam nadzieję, że sięgną po nią również politycy i oddając się chwili refleksji zawstydzą się, a następnie bijąc się w pierś, zabiorą do pracy. By już nikt nigdy nie musiał pytać „Co z tą Polską?”


niedziela, 11 października 2015

Konkurs: Wygraj „Lewy brzeg” Anna Kasiuk - ZAKOŃCZONY


Historia, jakich wiele rozgrywa się wokół nas. Absolwentka psychologii, ambitna, wierząca w zbawienną moc swojej pracy podejmuje wyzwanie, jakim jest praca w podupadającej poradni psychologicznej na warszawskiej Pradze. 
Z głową i sercem przepełnionym ideologią, wiarą w możliwości człowieka walczy dzielnie z przeciwnościami, które zdają się ścielić pod jej stopami. Historia, jakich wiele… Zdałoby się rzec… 
źródło opisu: http://www.replika.eu/



NAGRODY W KONKURSIE 

1x książka „Lewy brzeg” Anna Kasiuk

Recenzję książki możecie przeczytać na stronie: klik


ZADANIE KONKURSOWE 

Udostępnij post konkursowy na FB lub G+

Napisz, czym dla Ciebie jest lewy brzeg? Z czym Ci się kojarzy? 


REGULAMIN 

1. W konkursie może wziąć udział każda osoba posiadająca adres zamieszkania na terenie Polski. 

2. Każdy może wysłać tylko jedno zgłoszenie. Wygrywają najciekawsze odpowiedzi.

3. Zgłoszenia należy przesyłać na adres qulturaslowa@gmail.com w temacie pisząc: „Lewy brzeg” 

4. W zgłoszeniu należy podać odpowiedź na zadanie konkursowe oraz informację, gdzie udostępniono post konkursowy, a także imię i nazwisko oraz adres.
5. Odpowiedź należy umieścić w treści maila.

6. Na odpowiedzi czekam do 18 października, do godziny 23:59 

7. Wyniki oraz lista zwycięzców zostaną podane w ciągu 10 dni od zakończenia konkursu w poście konkursowym 

8. Nagroda zostanie wysyłana przez Wydawnictwo Replika 


Jest mi bardzo miło poinformować, że książkę wygrywa Joanna S. - za intrygujace ujęcie tematu:


Gdzie wielki, gęsty rośnie bór,

Gdzie szelest liści słychać jak śpiew,

Gdzie cudne trele usłyszysz znów,
Ukaże Ci się lewy brzeg
Rzeki, która cichutko szemrze,
A na nim wrota najpiękniejsze.
Ich delikatny, lekki zarys
Ledwo widoczny jest we skale,
Musisz tam bliżej podejść by,
Ujrzeć niezwykłe, masywne drzwi.
One są winem oplecione,
Różami, które mają kolce,
Drobnymi w srebrze listeczkami,
Co dzwonią dźwięcznie, zapraszają.
Gdy staniesz prosto, tuż przed nimi,
Popatrzysz w górę, zmrużonymi
Od światła tęczy oczętami,
One powoli się uchylają.
Piękne i blaskiem oświetlone,
Kwiatami gęsto ustrojone,
Witają Ciebie w tej krainie,
Która znajduje się za nimi.
Ty, zachęcony takim gestem,
Ruszysz przed siebie, pomyślisz pewnie:
Co też skrywają te podwoje,
Jestem ciekawy, co tam znajdę.
One otworzą się na oścież,
Krainę piękną pokażą Tobie.
Wszystko urodą Cię oczaruje,
wspaniałe kwiaty pośród natury,
Drzewa, co mają złote listeczki,
Strumyczki ciche, wąskie kładeczki.
Cieniste gaje, małe altanki,
Wszystko tu będzie prawie jak z bajki.
No właśnie, co to za kraina?
Tu wyobraźnia się zaczyna.
To świat fantazji, dobrze nam znany,
Tak przez Czytaczy uwielbiany.
Są tam postacie, które lubimy,
O których nigdy nie zapomnimy,
dzięki nam one ożywają,
I nasze życie wzbogacają.
Kraina różnie może wyglądać
Gdy tylko zechcesz, kogoś tu spotkasz.
I każda postać ucieszy Cię,
Że widzi Ciebie w krainie tej.
Przygód tak wiele przeżyć możesz,
Wystarczy tylko...sięgnąć po książkę,
Na lewym boku położyć się,
Po łóżka stronie - najlepiej lewej.
Pozwolić dalej unieść się
Nowej przygodzie i ujrzeć brzeg...
Ten lewy czeka, wita magicznie
Daj mu się porwać....wejdź do krainy.
Żałować tego nie będziesz wcale...
Na lewym brzegu warto się znaleźć.
Tam tajemnica, emocji wiele,
Każdy tu znajdzie coś dla siebie.
Więc ...Czytelniku, zachęcam Cię,
W kolejną podróż wybierz się. :)
(Ja się już nieraz tam wybrałam
I jeszcze nigdy nie żałowałam).