środa, 29 lipca 2015

Joanna Marat „Jedenaście tysięcy dziewic”

Tytuł: Jedenaście tysięcy dziewic
Autor: Joanna Marat
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


„Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży / A występków szkaradność lub cnoty przykłady / Te obrzydłe, te święte zostawują ślady” – pisał Ignacy Krasicki uświadamiając nam, ze żadne działanie nie pozostaje bez konsekwencji, że zarówno dobre, jak i złe uczynki determinują w pewien sposób naszą przyszłość, wpływają na losy kolejnych pokoleń.

Tę prawidłowość, dostrzeżoną przez Krasickiego, widać również w najnowszej powieści Joanny Marat, niosącej ze sobą zarówno ból i łzy, jak i zadumę nad powtarzalnością historii, nad wpływem, jaki mają na nas osoby czy wydarzenia. Powieść „Jedenaście tysięcy dziewic”, opublikowana nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, to niezwykła historia kobiet, których drogi są ze sobą splątane, które uwikłane są w skomplikowane relacje, dalekie od pożądanego ich charakteru. Są także mężczyźni, choć ich obraz jest druzgocący – są gwałcicielami, alkoholikami, postaciami bez twarzy i charakteru, dbającymi wyłącznie o własne interesy.

Poznajemy Ankę, której życie może zakończyć się w wieku trzydziestu siedmiu lat. Zdiagnozowano u niej raka, właśnie wychodzi po operacji i chemii ze szpitala, okrywając swoja nagą głowę chustką. To okrycie to piętno, ale także sygnał, że Anka walczy, że z podniesioną głową stawia czoło przeciwnościom losu. Znamienne jest to, że pod szpitalną bramą nie czeka mąż, zaś ona wracać ma do pustego domu, starej przedwojennej willi, którą tak ukochała i którą pieczołowicie dekorowała latami. Już niedługo przyjdzie jej opuścić nie tylko Wieśka, ale i ten dom, będący własnością wiarołomnego małżonka. Można pomyśleć, że kobieta jest na świecie sama i … jest w tym sporo prawdy. Nie sposób bowiem nazwać ojcem człowieka, który ma inną rodzinę, którego wizyty są sporadyczne i zawsze kończące się zaspokajaniem wyrzutów sumienia pieniędzmi bądź prezentami. Nie można też nazwać matką roszczeniowej i oziębłej kobiety, obwiniającej córkę o zaprzepaszczoną karierę. 

Nic więc dziwnego, że z takim dzieciństwem, życie Anki pozbawione jest głębszych uczuć, czułości, że nie umie ona okazywać emocji. Kobieta poświęciła się pracy, zdołała obronić pracę doktorską na temat płyt nagrobnych oraz sztuce dobrego umierania, była uznawana przez swojego promotora za najlepszą studentkę. Być może czując jej samotność w małżeństwie, stary profesor postanowił poznać Ankę z własnym synem, boleśnie doświadczonym przez los Svenem, zwanym przez nią Sinobrodym …

Na dom Anki i Wieśka, symbol materialnego powodzenia i statusu społecznego ma chrapkę Gosia. Zresztą nie tylko na dom – pozbywszy się męża alkoholika robiła wszystko, by uwieść starego znajomego z liceum. A Wiesiek skorzystał z okazji, niepostrzeżenie wikłając się z Gośką w zobowiązującą relację, z której nie ma siły się wydostać. Kobieta, świadoma swoich niedoskonałości i niepewna co do przyszłości, postanawia zrobić wszystko, by partner wystąpił o rozwód i pozbył się z domu i życia chorej, budzącej litość kobiety. Jej drogą do szczęścia ma być operacja powiększenia piersi …

Na kartach powieści Marat portretuje również Monikę, przyjaciółkę Anki, tkwiącą od lat w nieudanym małżeństwie, Romę, teściową Gośki, która nieustannie powraca do przeszłości, do historii swojego małżeństwa i zdrady, której się dopuściła oraz Honoratę, uwikłaną w toksyczną relację z matką…

Wszystkie te historie są ze sobą nierozerwalnie splecione, przenikają się wzajemnie, budząc skrajne emocje, przyciągając do lektury niczym magnes. Powieść „Jedenaście tysięcy dziewic” to nie tylko wędrówka uliczkami Gdańska, ale również wędrówka w przeszłość, która miała decydujący wpływ na teraźniejszość. Zachwyca w powieści nie tylko doskonała konstrukcja fabuły i niezwykłe panowanie autorki nad rozlicznymi wydarzeniami czy postaciami, ale i kreacja samych bohaterów. Nie ma w nich nic ze sztuczności, wszyscy reprezentują cechy i postawy znane nam z życia codziennego, wszyscy oni wikłają nas w swoje problemy, dzielą się z nami przemyśleniami, my zaś stajemy się częścią ich historii. Dzięki temu książka staje się niezwykle bliską, zaś emocje towarzyszące lekturze są z nami jeszcze długo po skończeniu lektury... 

poniedziałek, 27 lipca 2015

Rozmowy z autorem: Paweł Jackowski

Paweł Jackowski – absolwent Copenhagen Business School, zamieszkały w Kopenhadze.
Kierownik projektów, przedsiębiorca, muzyk, autor. Od lat mieszka w Danii, gdzie może obserwować życie Polaków, którzy są na emigracji.
W swojej książce "Pokolenie bez granic" obala mity wizerunku Polaków na emigracji.
(źródło: rozpisani.pl)


J.G.: W swojej książce rozpatruje Pan kwestię domu. Zatem … czuje się Pan Polakiem?

P.J.: Tak, jednak jest to dziwne poczucie narodowości. Zawsze będę Polakiem, co nie oznacza, że czuję, że muszę mieszkać w Polsce i że nie mogę czuć się dobrze poza granicami kraju. Jestem z Polski, ale czuję też, że po siedmiu latach w Danii poczucie narodowości się trochę rozmywa.

Co Pana skłoniło do wyjazdu z Polski?

Chęć bycia niezależnym i potrzeba poznania innych miejsc. Będąc w liceum planowałem studia w Polsce, chciałem iść na prawo. Jednak po doświadczeniach pracy za granicą w Anglii poczułem, że studiując w Polsce będzie mi brakować międzynarodowego towarzystwa i poczucia, że muszę wypracować sobie wszystko od zera, co nie wiedzieć czemu, strasznie mnie wówczas pociągało.

Jakie były Pana kryteria wyboru kraju migracji?

Bardziej wybierałem uczelnię i kierunek, a nie kraj. Wpływ na moją decyzję na pewno miał fakt, że moja siostra przeniosła się na duńską uczelnię rok wcześniej i to ona zasugerowała, żebym poszukał ciekawego kierunku w Danii. Nie chciałem na pewno jechać na studia do Anglii, bo pomimo wielu ciekawych doświadczeń, nie uważałem Anglii za miejsca, w którym mógłbym się odnaleźć. Nie chciałem przeprowadzać się do kraju, w którym jest tak dużo Polaków. Chciałem zacząć na nowo, nauczyć się nowego języka i nowej kultury, a po pobycie w Anglii miałem wrażenie, że na ulicach słyszę polski równie często jak angielski.

Jakie były Pana pierwsze wrażenia po przyjeździe do Danii?

Czułem, że życie płynie innym tempem, jest w nim więcej harmonii i porządku. Zanim przeprowadziłem się do Kopenhagi, mieszkałem wcześniej tylko w Koszalinie oraz w Oxfordzie. Kopenhaga była inna pod wieloma względami. Duża ilość rowerów, niska i często surowa zabudowa miasta, zupełnie niezrozumiały język… To były pierwsze spostrzeżenia. Jednak swoją pierwszą opinię na temat Danii wyrobiłem sobie po zakończeniu pierwszego roku na studiach. Dania wydawała mi się wówczas krajem spokojnym, otwartym, jednak w jakiś sposób smutnym i chłodnym.

Udało się Panu oswoić Kopenhagę?

Udało mi się dobrze poznać miasto. Będąc studentem miałem okazję chodzić na różne imprezy, wykłady oraz spotkania, więc była to dobra furtka na rozpoczęcie “oswajania” miasta i poznawania nowych miejsc. Dzięki temu, że grałem w wielu zespołach muzycznych, miałem okazję poznać całkiem sporo klubów i ludzi z różnych warstw społecznych - od murarzy i kierowców autobusów, po doktorantów z fizyki i producentów programów telewizyjnych. To mi dało dobre rozeznanie w tym, co miasto ma do zaoferowania mieszkańcom, jak ludzie się bawią, jak pracują i co robią. Po tylu latach, Kopenhaga stała się “moim” miejscem i mam wrażenie, że zdążyliśmy się już dobrze poznać.

Jak wyglądały studia w Danii? Czy może Pan wskazać – na podstawie doświadczeń własnych i relacji znajomych – podstawowe różnice pomiędzy studiami poza granicami w kraju i w Polsce?

Sam nigdy nie studiowałem w Polsce, także bezpośredniego porównania nie mam. Mogę natomiast powiedzieć, że umiejętności, których zdecydowanie brakowało mi na pierwszym roku studiów, to dobra praca w grupie, konstruktywna komunikacja oraz umiejętność dzielenia się i przyjmowania konstruktywnej krytyki. W Danii student ma bardzo dużo wolności. Nie mówię już o fakcie, że przynajmniej na mojej uczelni, można było w ogóle nie chodzić na wykłady i tylko zaliczać egzaminy (nie ma listy obecności jak w Polsce), ale chodzi o wolność wypowiedzi i rozwoju. Wdawanie się w dyskusję z profesorem nie jest niczym niezwykłym. Są egzaminy, gdzie uczeń sam musi wymyślić temat, na który będzie pisać, wiele egzaminów pisemnych można pisać w grupie (w tym pracę licencjacką i magisterską). Dlatego od początku miałem wrażenie, że żeby dobrze wykorzystać czas na uczelni, trzeba być osobą dojrzałą, która potrafi zarządzać czasem, która potrafi się uczyć samodzielnie i nie boi się zadawać pytań.
Inną rzeczą jest to, że na mojej uczelni było sporo studentów z całego świata, także samo życie na uczelni było międzynarodowe, a wykłady oczywiście po angielsku. Z relacji znajomych studiujących w Polsce mam wrażenie, że nie ma takiego samego zjawiska na polskich uczelniach.

Czy w Danii kiedykolwiek czuł się Pan wyobcowany?

Myślę, że ciężko jest nie czuć się wyobcowanym z daleka od rodziny, przyjaciół i możliwości używania własnego języka w szkole lub w pracy. Tak, czułem, i wciąż czasami czuję się w jakiś sposób wyobcowany.

Czy Pana zdaniem możemy mówić o kompleksie Polaka? Czy mamy podstawy, by czuć się gorsi?

Kompleks Polaka istnieje. Jeżeli ktoś ma wątpliwości co do tego, to proszę się zastanowić, jak często witamy się z Polakami, kiedy słyszymy język polski będąc za granicą. Myślę, że ten kompleks wcale nie wynika z tego, że czujemy się gorsi, a raczej z tego, że będąc za granicą w jakiś sposób chcemy pozostać incognito i bardzo krytycznie patrzymy na innych Polaków. Osobiście nie wstydzę się tego, że jestem z Polski, co przez jakiś czas było dla mnie kłopotem. Poczucie niższości chyba kiełkuje w nas od małego - przez nasze polskie narzekanie i malkontenctwo, ciężko poczuć się dumnym z naszego kraju i sami siejemy ziarno negatywnego myślenia we własnych głowach. Przynajmniej mam takie wrażenie. To poczucie niższości przy zderzeniu z rzeczywistością krajów zachodnich narasta i tworzy kompleks Polaka. Bo powodów do tego, żebyśmy mieli czuć się gorsi, nie ma. O tym właśnie piszę w książce i to chciałem pokazać prezentując historie młodego pokolenia Polaków.

Czy po zamieszkaniu w nowym miejscu przyjął Pan obyczaje i styl życia mieszkańców Danii czy raczej pieczołowicie kultywował polskie tradycje?

Raczej w ogóle przestałem pielęgnować jakiekolwiek tradycje. Nigdy nie byłem dobry w pielęgnowaniu tradycji, pamiętaniu o urodzinach, wiedzy o dawnych obyczajach… Także to się nie zmieniło.

Zdarzały się trudne momenty? Chwile, kiedy chciał Pan pakować się i wracać?

Najtrudniejsze było pierwsze pół roku. Wtedy czułem się bardzo samotny, nie miałem jeszcze przyjaciół w Kopenhadze, nie miałem zespołu muzycznego, miałem różne kompleksy i nie czułem się dobrze sam ze sobą. Dopiero pod koniec pierwszego roku na studiach, poczułem wiatr w żaglach. Czułem się pewniejszy siebie. Wiedziałem, że jeszcze wiele przede mną, ale to ja decyduję o mojej przyszłości i o tym czy moje życie będzie ciekawe i pełne przygód, czy też nie.

Co pomagało w pierwszych miesiącach w Danii?

Muzyka, książki, rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Pamiętam, że słuchałem wtedy namiętnie płyty “Pasjans na dwóch” Andrzeja Sikorowskiego i Grzegorza Turnaua, co było dla mnie takim intymnym połączeniem z Polską i powodem do wielu refleksji.

Czy widzi Pan dla siebie jakieś perspektywy, w przypadku powrotu do Polski? A może powrót – którego spodziewałam się czytając zakończenie – już miał miejsce?

Wyprowadziłem się z Danii na początku 2014 roku i zamieszkałem w Warszawie. Wziąłem półroczny urlop z pracy, ponieważ chciałem zobaczyć jak to jest być, mieszkać i pracować w Polsce, a przy okazji chciałem poświęcić się swoim pasjom. Nigdy jako dorosły człowiek nie miałem okazji zasmakować polskiej rzeczywistości i czułem, że będę żałować jeśli nie spróbuję. Pierwszych pięć miesięcy to był najlepszy okres mojego życia - kończyłem pisać książkę, pracowałem nad swoją firmą, podróżowałem, grałem muzykę… Miałem takie życie, o jakim marzyłem. Po pięciu miesiącach zwolniłem się z pracy w Kopenhadze, ponieważ miałem wrażenie, że nie dowiem się jak to jest mieszkać w Polsce, jeżeli nie pójdę do pracy. Pracowałem przez cztery miesiące jako Project Manager w jednej z warszawskich firm, co pozwoliło mi na wyrobienie własnego zdania na temat tego jak się czuję w Polsce i w Warszawie. Jestem nauczony innej kultury pracy i tęskniłem za spokojem jaki oferowała Kopenhaga, także znalazłem nową pracę w Danii. W styczniu tego roku wróciłem do Kopenhagi. Czyli tak, powrót miał już miejsce, jednak widzę wiele perspektyw w Polsce i być może będę częstym gościem w kraju, jeżeli uda mi się zrealizować kilka nowych pomysłów…

Czy uważa się Pan za osobę sukcesu?

Niestety, mam dość wygórowane ambicje i wciąż uczę się cieszyć ze swoich osiągnięć. Nie uważam siebie za człowieka sukcesu. Jeszcze dużo pracy przede mną i może pewnego dnia poczuję, że odniosłem jakiś sukces. Teraz cieszę się z małych rzeczy i z tego, że mam kontrolę nad rozwojem własnej kariery i zainteresowań. Cieszę się, że mogę realizować swoje plany i rozwijać zainteresowania. Jednak do poczucia sukcesu jeszcze daleko.

Spełniony zawodowo mężczyzna pisze książkę o polskiej emigracji – skąd ten pomysł? Czy to swego rodzaju próba przedstawienia „prawdziwej twarzy” emigranta? Obalenia stereotypu słabo znającego język Polaka, który nadaje się wyłącznie do pracy fizycznej?

Spełniony zawodowo… Dużo powiedziane. Wciąż szukam swojego miejsca w świecie zawodowym i chyba właśnie te poszukiwania zmusiły mnie do refleksji nad życiem na emigracji. Przez pierwszych pięć lat czułem się gorszy z racji tego, że jestem z Polski, chociaż w żaden sposób nie jestem gorszy od Duńczyków. Zacząłem się zastanawiać, czy inni Polacy, którzy również zintegrowali się w innych krajach i realizują swoje marzenia, czują na sobie “piętno Polaka na zmywaku”. Dziwnie to brzmi, ale po prostu chciałem pokazać, że Polak to nie tylko robotnik, ale też artysta, naukowiec, menadżer. Miałem poczucie, że zarówno w kraju, jak i za granicą, panuje przeświadczenie o tym, że wyjeżdża się za granicę do pracy fizycznej, żeby sobie dorobić. A przecież jest cała masa ludzi, którzy wyjechali na studia lub do pracy intelektualnej i potrafili zbudować swoje życie za granicą na nowo. O tych ludziach się nie mówi, a myślę, że to właśnie ich historie powinny być inspiracją dla tych, którzy myślą wyjeździe lub o studiach za granicą, albo też chcą realizować swoje marzenia i ambicje w Polsce. Chciałem pokazać, że nie jesteśmy gorsi, że są wśród nas fantastyczni ludzie, którzy nie boją się wyjechać za granicę by realizować swoje marzenia. Część bohaterów książki wróciła do Polski na stałe, by wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenia pracując w Polsce. Chciałem uwiecznić to zjawisko, to pokolenie ludzi bez granic, którzy zmieniają wizerunek Polski za granicą i którzy, mam nadzieję, będą zmieniać Polskę na lepsze.

Pana rozmówcy wydają się być ludźmi, których emigracja niezwykle wzbogaciła, wyposażyła w zestaw wielu umiejętności, stała się przepustką do dalszej kariery. Nie czuł Pan potrzeby przytoczenia wypowiedzi tych, którym się nie udało?

Co to znaczy “nie udało”? Każdy kto spróbował i miał odwagę wyjechać z kraju z jakiegokolwiek powodu nie może mówić, że się “nie udało”. To jest ironiczne, bo nawet kwestie wyjazdu za granicę rozpatrujemy w kategoriach sukcesu i porażki. A przecież tak nie jest. Czy sukces oznacza zmianę obywatelstwa z polskiego na duńskie, angielskie lub francuskie? Czy może ilość lat spędzonych za granicą? Są osoby, które po wyjeździe z Polski chcą wracać i to nie jest powód, żeby mówić, że coś im się “nie udało”. Jest bardzo fajny przykład w książce, gdzie jeden z bohaterów opowiada o swoim przyjacielu, który również mieszkał w Danii, jednak od razu po studiach chciał wracać. To, że wrócił, nie jest przecież porażką, to powód do radości, zwłaszcza, że ten człowiek ma teraz własną, bardzo dobrze prosperującą firmę.
Nie chciałem jednak, żeby w książce były opinie tych, którzy pomieszkali za granicą pół roku lub rok i wrócili do kraju. Unikałem osób, które pomieszkiwały za granicą, bo wyjechały na wymianę studencką. Wymiana na uczelni jest dość odległa od doświadczeń bohaterów książki. Kto nie wierzy, niech przeczyta.

Jak książkę przyjęło Pana środowisko w Danii? A w Polsce?

Zanim książka wyszła w druku, opublikowałem ją za darmo jako e-book, którego pobrało około 1500 osób. W ciągu ostatniego roku dostałem sporo wiadomości od ludzi, którzy przeczytali książkę i identyfikowali się z bohaterami i problemami, które są w niej opisane. Dwa fragmenty listów można przeczytać na tylnej okładce książki. Także odbiór wśród Polaków na emigracji był głównie pozytywny. Książka w wersji drukowanej została opublikowana tylko w Polsce i nie wiem czy nie jest jeszcze za wcześnie, by oceniać jej odbiór. Widziałem w internecie kilka pozytywnych recenzji, miałem okazję porozmawiać o książce na antenie radia RDC, teraz mam przyjemność rozmawiać z Tobą, także póki co, spotkałem się z pozytywnym odbiorem. Biorąc pod uwagę, że to moja pierwsza książka, a nakład na promocję i marketing jest bardzo mały, uważam, że spotkałem się z dużym zainteresowaniem.

Czy możemy spodziewać się kolejnej książki, na przykład poświęconej Danii?

Wydaje mi się, że ten temat został już wyczerpany w “Pokoleniu bez granic”. Mam pomysły na następną książkę, jednak nie wiem, czy będzie ona dotyczyć życia na emigracji, czy też czegoś zupełnie innego. Na razie jestem ciekaw jak “Pokolenie bez granic” będzie odebrane przez czytelników i czy będzie to książka, po którą sięgnie wielu Polaków.

Bardzo dziękuję za rozmowę.


sobota, 25 lipca 2015

Podróże: Muzeum Śląskie w Katowicach

Mogłoby się wydawać, że sobotni poranek to czas na wyprawę na basem lub jezioro. Ja jednak postanowiłam skorzystać z oferty Katowic i odwiedzić nową siedzibę Muzeum Śląskiego. Mieszczący się na terenie byłej kopalni „Katowice” obiekt, to właściwie cały kompleks budynków, obejmujący zarówno nowoczesne szklane konstrukcje, jak i zabytkowe budynki pokopalniane. Kontrowersyjny architektonicznie budynek główny Muzeum to dzieło austriackiej pracowni Riegler Riewe Architekten.

fot. J.Gul

fot. J.Gul
fot. J.Gul

fot. J.Gul


Mieszczące się całkowicie pod ziemią sale wystawowe zawierają wspaniałe zbiory malarstwa i rzeźby, stanowią również zachętę do podróży w czasie. 

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Na terenie Muzeum znajduje się galeria sztuki współczesnej (1800-1945r.) z dziełami m.in.: Jana Matejki czy Aleksandra Gierymskiego; galeria sztuki polskiej (po 1945 r.) z dziełami m.in.: Zdzisława Beksińskiego i Andrzeja Wróblewskiego i galeria plastyki nieprofesjonalnej.
Prawdziwą gratką nie tylko dla mieszkańców i miłośników Górnego Śląska,  jest wystawa „Światło historii”. W tę podróż do przeszłości wkraczamy dzięki bramie kopalni, stanowiącej prawdziwy wehikuł czasu…

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Odwiedzamy Rotundę Cieszyńską - wczesnopiastowską kaplicę zamkową, będącą najstarszą murowaną budowlą o przeznaczeniu sakralnym na Śląski Cieszyńskim ...
 
fot. J.Gul
 Korzystając z najnowszych zdobyczy techniki możemy zagłębić się w lekturze cyfrowych książek...

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Poznajemy prawdziwą businesswoman minionych czasów…

fot. J.Gul

Podglądamy wyższe sfery …

fot. J.Gul

Odpoczywamy przy filiżance herbaty przeglądając stare albumy …

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul
Uczestniczymy również w wielu przełomowych wydarzeniach ...

fot. J.Gul


fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Przybywając na Śląsk w poszukiwaniu pracy, zatrzymujemy się w hotelu robotniczym...

fot. J.Gul

Podglądamy życie mieszkańców...

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Odbywamy podróże sentymentalne ...

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Na zwiedzanie tych wystaw warto zarezerwować sobie minimum cztery godziny, bowiem czeka nas jeszcze wizyta w Centrum Scenografii Polskiej oraz wystawa Muzeum w organizacji, prezentująca prawdziwą historię Muzeum. Na miłośników site specyfic art. (sztuka „do miesca”) czeka również Leon Tarasewicz, a właściwie jego projekt nawiązujący do samego Muzeum (galeria jednego dzieła).
Na zmęczonych czeka smaczna kawa oraz sklep muzealny, w którym niestety nie znalazłam żadnych zakładek z motywem Muzeum do mojej kolekcji.

Na tych, którzy nie boją się wysokości, czeka wieża widokowa. 

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

fot. J.Gul

Niestety, planując wjazd, warto uzbroić się w cierpliwość z uwagi na kolejki i ograniczenia ładowności windy. Mnie niestety szyki popsuła pogoda. Z uwagi na grzmoty i porywisty wiatr, obsługa wieży podjęła decyzje o jej zamknięciu w trosce o bezpieczeństwo. Mam zatem do czego wracać…


fot. J.Gul

piątek, 24 lipca 2015

Lawrence Hill "Aminata. Siła miłości"

Autor: Lawrence Hill
Wydawnictwo: Czarne

„Musi istnieć jakiś powód, dla którego żyłam w tych wszystkich krainach, przetrwałam te wszystkie morskie przeprawy, podczas gdy inni padali od kul albo zamykali powieki i siłą woli kończyli żywot. Uniknęłam brutalnych zakończeń nawet wtedy, gdy otaczały mnie ze wszystkich stron. Nigdy jednak nie było mi dane tulić własnych dzieci, mieszkać z nimi i wychowywać je w sposób, w jaki przez dziesięć czy jedenaście lat wychowywali mnie rodzice, dopóki nasze życie nie zostało rozdarte na strzępy” – autorem tych bolesnych słów mógłby zostać każdy, kto jako dziecko został pozbawiony domu, kto został zabrany a następnie wywieziony i sprzedany na targu niczym zwierze. Każdy, kto został sprowadzony do roli rzeczy, którą właściciel może swobodnie dysponować. Każdy, kogo życie i śmierć były w rękach właściciela.

Niewolnictwo istniało nieprzerwanie od czasów starożytnych, ale dopiero rozwój techniki, możliwości przemieszczania się na większe odległości sprawiły, że swym zasięgiem objęło niemal cały świat. Od XV wieku szczególnym powodzeniem zaczęli cieszyć się niewolnicy murzyńscy sprowadzani z Afryki. Wpływ na to miały miedzy innymi plantacje zakładane w Ameryce i rosnące zapotrzebowanie na siłę roboczą, a także fakt, że przyzwyczajeni do ciężkich warunków mieszkańcy Afryki, stanowili wytrzymały i tani w utrzymaniu zasób pracy. Jedną z takich ofiar przemian gospodarczych i rosnącego apetytu białego człowieka, była Meena Dee, a właściwie Aminata Diallo, takie bowiem imię nosiła w dzieciństwie. Pierwsze dziesięć lat życia, spędzonych w wiosce Bayo w Afryce Zachodniej, upłynęły dziewczynce na pracy, ale również na dobrej zabawie. Otoczona miłością rodziców, została przez nich wychowana na osobę nieustannie poszukującą wiedzy i garnącą się do nauki. Jako Bamanka i Fulanka, nie tylko potrafiła mówić w języku tych dwóch plemion, ale znała również modlitwy adresowane do Allaha oraz potrafiła zapisać kilka znaków. Wystarczył jeden dzień, by przerwać jej dzieciństwo, by zmienić ją w młodą i doświadczoną przez życie kobietę – w Meenę, niewolnicę.

Historię tej niezwykłe mieszkanki Afryki, której rodzice i współplemieńcy zostali bestialsko zamordowani w nierównej walce, możemy poznać dzięki powieści „Aminata. Siła miłości”. Autor, Lawrence Hill, posługując się fikcyjną postacią tej niezwykłej kobiety, tak naprawdę stworzył postać, przez którą przemawia tysiące niewolników. Książka jest nie tylko wciągającą opowieścią o burzliwym życiu głównej bohaterki, ale również protestem przeciwko zezwierzęceniu, przeciwko dyskryminacji rasowej, przeciwko niewolnictwu. Autor, z niezwykłym wyczuciem kreśli tło społeczno-historyczne, nie szczędząc często brutalnych szczegółów opisujących urągające człowieczeństwu warunki w jakich niewolnicy byli przetrzymywali, a także absurdy kolejnych rządów, których deklaracje pomocy były nic nie znaczącymi, pustymi słowami. Po książkę powinni sięgnąć ci wszyscy, którzy pragną odpoczynku od infantylnych historii, którzy lekturze stawiają wysokie wymagania oraz ci, których wciągnął kanadyjski serial o tym samym tytule z Aunjanue Ellis w roli głównej.

Mordercza droga przez Afrykę, rejs statkiem cuchnącym śmiercią i odchodami, płynącym do Karoliny Południowej, gdzie zostaje niewolnicą na plantacji indygowca należącej do Robinsona Appleby`ego to zaledwie początek wędrówki wypełnionej bólem, cierpieniem, ale i aktami wielkiej odwagi. „Gdy opuściłam dom i rozpoczęłam długą wędrówkę, odkryłam, że na świecie istnieją ludzie, którzy mnie nie znają, nie kochają i nie dbają o to, czy będę żyć, czy umrę” – mówi Meena, wspominając nie tylko Appleby`ego, ale również Solomona Lindo, pod którego dachem przeżyła swe najlepsze ale i najgorsze chwile, rodzinę Witherspoonów z Nowego Jorku, która to para przywłaszczyła sobie jej córkę czy mieszkańców kolonii brytyjskiej, Nowej Szkocji, w której zamiast ziemi i możliwości pracy jako wolny człowiek, na Meenę czekał tylko ból.

Przytoczona historia, to w istocie wspomnienia tej dzielnej kobiety, spisane w ostatnich latach jej życia. Może właśnie dzięki zastosowaniu pierwszej osoby, przeżycia te są tak dojmujące, tak bolesne. Plastyczny język opowieści pobudza naszą wyobraźnię, widzimy kolory Afryki, czujemy smak dojrzałych owoców, ale również smród ludzkiego ciała i ekskrementów. Dzięki temu „Aminata” jest jedną z tych powieści, które przykuwają nas kajdanami do fotela, które nie pozwalają na dekoncentrację, które długo pozostają w naszym sercu i umyśle. Choć Meena i jej losy są literacką fikcją, to tak naprawdę opisują wydarzenia, które dotyczą tysięcy kobiet i mężczyzn, sprowadzonych do roli bydła. Mam nadzieję, że dzięki takiej powieści, jak ta stworzona przez Hilla, historia niewolnictwa już nigdy się nie powtórzy…