piątek, 28 września 2012

Guillaume Musso "Telefon od anioła"

Tytuł: Telefon od anioła
Autor: Guillaume Musso
Wydawnictwo: Albatros
„Niektórym ludziom jest pisane się spotkać. Niezależnie od tego, gdzie się znajdują czy dokąd wybierają, któregoś dnia na siebie wpadną” – te słowa Claudie Gallay stały się pretekstem do fascynującej opowieści o przeznaczeniu, które stawia na naszej drodze określonych ludzi i powoduje, że znajdujemy się w określonym miejscu i w określonym czasie.
Tylko przeznaczenie mogło sprawić, że On i Ona spotkali się w Nowym Jorku na lotnisku JFK tydzień przed Bożym Narodzeniem. Ona, to Madeline Greene, trzydziestoczterolatka, właścicielka uroczej kwiaciarni Jardin Extraordinaire w Paryżu. On, to Jonathan  Lempereur, prowadzący wraz ze swoim przyjacielem Marcusem mały, francuski bar w centrum Nort Beach, włoskiej dzielnicy San Francisco. Niespodziewane spotkanie w malej kafeterii terminalu lotniczego i nieoczekiwana zamiana telefonów komórkowych odmieni ich życie, nadając mu blasku i rozwiewając mroki przeszłości. Historię tej znajomości opowiada nam Guillaume Musso, znany czytelnikom z takich bestsellerów, jak „Uratuj mnie” czy „Ponieważ cię kocham”. Tym razem autor wraca w doskonałym stylu z nowością na polskim rynku, czyli powieścią „Telefon od anioła”, uwodząc czytelnika niezwykłą grą słów i klimatem, zaskakując i przerażając. Książce daleko bowiem do tradycyjnego romansu, na który wskazywałby tytuł czy początek opowieści. Z każdą stroną zagłębiamy się w skomplikowany świat ludzkiej psychiki i zbrodni, wraz z bohaterami odkrywając wzajemnie przeszłość.
Kiedy Madeline i Jonathan orientują się, że posiadają nie swoje telefony komórkowe jest już za późno – dzielą ich tysiące kilometrów, zaś z powodu strajku poczty, wymiana własności jest niemożliwa. Zainspirowani groteskową sytuacją postanawiają naruszyć prywatność właściciela telefonu i … wzajemnie zgłębiają sekrety swojego życia. Okazuje się, że oboje mają za sobą burzliwe lata i tragiczne wydarzenia, które znacząco wpłynęły na to, kim są obecnie i czym się zajmują.
Miłość do kwiatów wpoił Madeline jej ojciec, a początkowe zainteresowanie przerodziło się w prawdziwą pasję, zaś po ukończeniu La Piverdière - słynnej szkoły kwiaciarzy w Anger -  w sposób na życie. Tak naprawdę jednak, w głębi serca, kobieta jest policjantką, zaś ściganie przestępców i pomoc uciśnionym, jej życiową misją. Jako inspektor komisariatu Cheatam Bridge, Madeline pracuje wytrwale i skutecznie, a przynajmniej do momentu, kiedy dostaje sprawę Alice Dixon.  Zaginiona czternastolatka, której matka zgłosiła fakt dopiero kilka dni po tym , jak ostatni raz widziano dziewczynkę żywą, staje się obsesją policjantki tym bardziej, że ani na moment nie zbliża się ona do rozwiązania zagadki zniknięcia. Co więcej, mając za sobą trudne dzieciństwo u boku matki naznaczonej depresją, doskonale wczuwa się w sytuację Alice i identyfikuje się z nią. To głębokie poczucie zrozumienia, jedności niszczy Madeline, która bierze na siebie odpowiedzialność za dziewczynę, zaś niepowodzenie śledztwa wywołuje poczucie niemocy i beznadziei. Tajemnicza paczka dostarczona na adres komisariatu, zawierającą ludzkie organy, które zostały zidentyfikowane jako serce Alice, odbierają jej nadzieję na ocalenie swojej duchowej siostry. Na dodatek do zabójstwa nastolatki przyznaje się seryjny zabójca, zwany „Rzeźnikiem z Liverpoolu”, Herald Bishop. Madeline, wycieńczona długim i intensywnym śledztwem, na granicy szaleństwa, decyduje się na desperacki krok …
Życie Jonathana również znacząco różniło się od tego, które wiedzie obecnie. Jego niesłychany talent kulinarny i fenomenalne wyczucie smaku otwierały drzwi do każdej restauracji. Wraz z rozwojem kariery pojawiły się duże pieniądze oraz wielka miłość – Francesca i będący „oczkiem w głowie” syn. Zdrada żony i to z najlepszym przyjacielem wstrząsnęła w posadach jego światem, zaś złe decyzje finansowe i depresja, doprowadziły go do ruiny. Powoli, z mozołem, odbudował swoje życie w San Francisco, żyjąc spokojnie i unikając większych wstrząsów czy wyzwań – przynajmniej do momentu spotkania Madeline.
Jak zakończą się te wzajemne poszukiwania sekretów? Czy mężczyzna odkryje, jak zawzięta policjantka z Manchesteru mogła się zmienić w sympatyczną paryską kwiaciarkę? Czy Madeline odsłoni kulisy zdrady i powody, jakie kierowały Francescą? Kim jest Alice Kowalski i co tak naprawdę wydarzyło się w chwili zaginięcia Alice? Guillaume Musso pozwoli nam uczestniczyć w policyjnym śledztwie i podglądać życie bohaterów, angażując nas bez reszty. Książka, która początkowo wydawała się być romansem,  z każdą strona zaczyna coraz bardziej przypominać mroczny thriller, pojawia się również wewnętrzny imperatyw skłaniający do dalszej lektury, do rozwiązania zagadki składając kolejne elementy obrazu niczym puzzle.
Autor z niezwykłym wyczuciem oddaje stan duszy Madeline, nękanej demonami przeszłości, zdumiewająco zbieżnej z przeszłością Alice. Zaangażowanie w śledztwo, determinacja i wola walki, a w końcu załamanie – te emocje w książce są namacalne, zmuszają nas do współodczuwania, zaś ból rozdzierający serce policjantki, jest również naszym bólem. Niejednoznaczne zakończenie również pobudza nas do tworzenia możliwych wariantów rozwiązania i alternatywnych wersji historii. „Telefon od anioła” nie pozwala nam być zwykłymi czytelnikami, którzy biernie oddają się lekturze. To raczej wciągająca historia, której jesteśmy częścią, chociażby poprzez zaangażowanie energii i niecierpliwe oczekiwanie końca opowieści. A jaki ten koniec jest? Niech wypowie się przeznaczenie …



Recenzja została umieszczona również na stronach wortalu literackiego Granice.pl

wtorek, 25 września 2012

Barbara Freethy "Lato w Zatoce Aniołów"

Tytuł: Lato w Zatoce Aniołów
Autor: Barbara Freethy
Wydawnictwo BIS
Niektórzy wierzą, że duchy to zmarli uwięzieni pomiędzy naszym, a przyszłym światem. Nie mogą odejść, bo wciąż mają niedokończone sprawy. Inni zaś sądzą, że wszyscy po śmierci idą do nieba i stają się aniołami. Czasami jednak wracają, by pomóc tym, których kochają, bądź by wskazać właściwy kierunek…
Zatoka Aniołów to miejsce magiczne, w którym legendy o aniołach wciąż żyją, a liczne niewyjaśnione zjawiska, traktowane jak cuda, stają się świadectwem istnienia tych niebiańskich istot. Nadmorskie miasteczko jest doskonałym miejscem, by rozpocząć tu nowe życie, bądź schronić się w cieniu opiekuńczych anielskich skrzydeł. Czemu w okolicy pojawiła się Jenna Davies, bohaterka fascynującej książki przesyconej magią i brutalną rzeczywistością „Lato w Zatoce Aniołów”? Czy wraz z siedmioletnią Lexie szuka tu szansy na bezpieczny dom? A może to przeznaczenie sprowadza je do miejsca, w którym to co widzialne styka się z tym, czego nie sposób zobaczyć ani dotknąć? Powieść Barbary Freethy jest pierwszą w cyklu książek o niezwykłych zdarzeniach mających miejsce w miasteczku i nie ma chyba osoby, która po jej lekturze, nie sięgnie po kolejne książki wypełnione niezwykłym klimatem, nutką magii, miłości, ale i dramatem.
Zatoka Aniołów fascynowała mieszkańców od dawna, ale film o aniołach ukazujących się na skałach, nakręcony przez dwójkę przyjaciół, ściągnął do miasteczka rzeszę turystów spragnionych nieziemskich wrażeń, spełnienia marzeń czy rozmowy z bliskimi, którzy dawno już odeszli. Ten anielski fenomen i popularność amatorskiego dzieła w Internecie jest również powodem obecności Reida Tannera, freelancera, pracującego dla jednego z kolorowych magazynów. Jednak temat, którym ma się zająć, wydaje się być trywialnym w porównaniu do poważnych artykułów, które niegdyś pisał dla „Washington DC Journal”. Nękany przez demony przeszłości topi smutki w alkoholu, bezskutecznie próbując wskrzesić w sobie dawną pasję. Pasję, która w połączeniu z bezkompromisowością i całkowitym oddaniem pracy, stała się przyczyną tragedii. Czy tym razem zdoła powstrzymać instynkt, który nakazuje mu tropić, drążyć temat i ujawniać prawdę?
Jenna Davies od momentu przyjazdu do Zatoki Aniołów robi wszystko, by zapewnić sobie i dziewczynce bezpieczeństwo. Z jej oczu wyziera nieufność, nie utrzymuje kontaktów towarzyskich z nikim, zarabiając na życie nauką gry na fortepianie. Jednak, kiedy widzi skaczącą ze skały dziewczynę, bez zastanowienia rzuca się w toń, by uratować jej życie. Tym samym staje się bohaterką Zatoki Aniołów i nie tylko musi pożegnać się z anonimowością, ale staje się również obiektem usilnego zainteresowania ze strony dziennikarza. Reid instynktownie wyczuwa, że Jenna coś ukrywa, zaś rozmowa z  Lexie tylko utwierdza go w tym przekonaniu. Kobieta ma dwa wyjścia – może zaryzykować i odcinając się od przeszłości pozwolić Reidowi na samodzielne poszukiwania licząc, że nie odkryje prawdziwych powodów ucieczki, albo wyznać mu prawdę licząc na dyskrecję. Stawka jest wysoka, bowiem gra toczy się nie tylko o komfort Jenny, ale i o życie jej oraz małej Lexie. Zagrożeniem jest nie tylko dziennikarz, ale i sama dziewczynka, która ma jedno marzenie – odnaleźć anioły i zadać im jedno ważne pytanie.
„Lato w Zatoce Aniołów” Barbary Freethy to powieść, w której przeszłość spotyka się z teraźniejszością, zaś legenda z rzeczywistością. Lektura wciąga od pierwszych stron, przenosząc nas na kalifornijskie, skaliste wybrzeże i odsłaniając przed nami niezwykłą historię katastrofy okrętu oraz dziecka, które zostało naznaczone przez anioła. Czy to przypadek, że Lexie również ma tajemnicze znamię? W jaki sposób historia poprzednich właścicieli domu wiąże się z dziewczynką i Jenny? Przed czym tak naprawdę uciekają i czy tu, w Zatoce Aniołów, mają szansę zapomnieć o koszmarze i zacząć nowy etap w życiu pod czujnym okiem niebiańskich mieszkańców? Autorka nie tylko odpowiada na te pytania, ale rysując obraz całego miasteczka, jego mieszkańców z ich problemami, nadziejami i radościami, pozwala doświadczyć cudu, który ma tu miejsce każdego dnia. Freethy z niezwykłym wyczuciem prowadzi akcję, utrzymując czytelnika w nieustannym napięciu, zaskakując, wyzwalając emocje, a przy tym konfrontując bolączki współczesnego świata z nieuchwytną obecnością czegoś, co przynosi nadzieję. To powieść, która rozpala w nas wiarę w anioły i w to, że zawsze jest szansa na lepsze jutro.



Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

poniedziałek, 24 września 2012

Hisham Matar "Anatomia zniknięcia"

Tytuł: Anatomia zniknięcia
Autor: Hisham Matar
Wydawnictwo: Smak Słowa
Wydaje nam się, że wszystko wiemy o swoich rodzicach, że nie są nas w stanie zadziwić, zaskoczyć. Chcemy wierzyć, że możemy czytać w ich myślach i duszy niczym w otwartej księdze. Chcemy wierzyć, że będą przy nas zawsze…
Kiedy zniknął ojciec Nuriego al-Alfi, chłopak miał tylko czternaście lat. Jednak historia opisana przez Hishama Matar „Anatomia zniknięcia” nie jest bynajmniej historią poszukiwań uprowadzonego mężczyzny, ale ludzi, którzy zostali i którzy musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości - w świecie bez Kamala Paszy al-Alfi. Powieść opublikowana przez Wydawnictwo Smak Słowa to pełen niepokoju i napięcia, ale też budzącej się seksualności oraz ogromnej tęsknoty obraz, który zadowoli gusta nawet najbardziej wymagających czytelników.
Nuri przeżył już raz stratę bliskiej osoby, kiedy na tajemniczą chorobę umarła jego matka, cicho i niepostrzeżenie, zostawiając go wraz z ojcem. „Po jej śmierci staliśmy się podobni do dwóch kawalerów wynajmujących na spółkę mieszkanie, połączonych okolicznościami czy obowiązkiem” – mówi chłopak wspominając pierwsze miesiące po jej odejściu i proces przyzwyczajania się Kamala do funkcji jedynego opiekuna. Mimo początkowej nieporadności ten mężczyzna, który niegdyś był jednym z doradców króla i należał do wąskiego grona tych, którzy mieli wstęp do królewskiego gabinetu, doskonale odnajduje się w roli ojca, zaś syn darzy go bezgranicznym zaufaniem i szacunkiem. Wszystko zmienia się, kiedy obaj poznają na wakacjach w Aleksandrii kobietę, Munę. Naturalność i swoboda w ich stosunkach znika zastąpiona przez sztywność i emocje, które odtąd Nuri zmuszony będzie trzymać na uwięzi.
To Nuri dostrzega pierwszy wyjątkową urodę Muny, jej nieporadność i kruchość, ale i obietnicę czającą się w jej oczach. Jednak kobieta wybiera jego ojca i to z nim staje na ślubnym kobiercu, pozostając odtąd dla pasierba nieustanną fascynacją, ale i zakazanym owocem. To, co chłopak bierze początkowo za zainteresowanie okazuje się być jedynie miłością własną, nie zmienia to jednak jego stosunku do kobiety i nie powstrzymuje rodzącej się w nim żądzy. To pragnienie szybko zostaje stłumione odległością, bowiem Nuri zostaje wysłany do szkoły z internatem z Anglii. Tym samym ojciec pozbywa się, choć z bólem serca, zagrożenia płynącego ze strony syna, a może i młodej żony …
Kolejne wakacje w Montreux były tym, na co chłopak czekał w Daleswick długie tygodnie. Ojciec zapowiedział spóźnienie, zatem Muna i Nuri mieli dla siebie trzy dni. Trzy dni szczęścia, które miały się już więcej nie powtórzyć, przekreślone tragedią, jaka rozegrała się w Genewie. Kamala zostaje porwany przez nieznanych sprawców i pomimo usilnych poszukiwań ślad po nim ginie. Jednak najbardziej wstrząsający jest fakt, iż zostaje uprowadzony z mieszkania niejakiej  Béatrice Benameur, z łóżka kobiety, którą ponoć kochał.
Jak potoczą się dalsze losy chłopca i Muny? Czy zabezpieczony przez ojca finansowo będzie kroczył jego drogą pełną wartości? Czy jedyne pamiątki, ostatnie ślady Kamala – ojcowski zegarek, srebrna zapalniczka i obrączka znaleziona na stoliku nocnym w domu Béatrice przemówią? Nuri zdaje sobie sprawę, jak niewiele wiedział o życiu ojca, o jego pracy oraz o przeszłości. Z okruchów wspomnień i słów zaprzyjaźnionych osób próbuje złożyć jego spójny obraz, ale jest to niemożliwe.
Wyznanie prawdy o ojcu nie jest też celem autora, zaś „Anatomia zniknięcia” to raczej poszukiwanie prawdy o samym sobie, otaczającym świecie i arabskiej rzeczywistości w obliczu przemian. To książka pisana emocjami, gdzie gotowe rozwiązania zostają zastąpione przez uczucia i ulotne myśli. Hisham Matar skazuje nas na domysły, insynuuje coś, po czym porzuca temat pozostawiając nas z bolesnym uczuciem niedosytu. „Anatomia zniknięcia” mogłaby ewoluować w różnych kierunkach, stać się inspiracją do kolejnych powieści czy nowych wątków. Hisham Matar oszczędnie używając słów wiedział jednak co czyni, bowiem otrzymujemy pozycję idealnie wyważoną, która rozbudza w nas pragnienie, zaciekawia i intryguje, ale dzięki braku jednoznacznego zakończenia zapada głęboko w pamięć pozwalając tworzyć własne obrazy. Pozwalając czekać, aż ojciec Nuriego powróci zdradzając nam swoją prawdziwa historię i kojąc ból syna.


Recenzja została umieszczona także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

niedziela, 23 września 2012

Susan Lewis "Gorycz szczęścia"

Tytuł: Gorycz szczęścia
Autor: Susan Lewis
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Przeglądając tabloidy czy oglądając relacje telewizyjne z rozdania Oscarów widzimy piękne kobiety w oszałamiających sukniach, wspaniałym makijażem i klejnotami, które mogłyby stanowić źródło utrzymania dla niejednej przeciętnej rodziny na wiele miesięcy. Czasami zazdrościmy tych pieniędzy, sławy i życia w blasku fleszy, czasami tylko zadajemy sobie pytanie, czemu to nie my jesteśmy otoczone taką atencją i uwagą całego świata. Mało kto jednak zastanawia się nad ceną takiej sławy, a już nikt nie zdaje sobie sprawy, jak wiele jest takich aktorek, które odpadły w tym wyścigu po role i nagrody i jak tak naprawdę wygląda ich życie w cieniu nieustannych porażek.
Susannah Cates to właśnie taka aktorka, której gwiazda zgasła, zanim tak naprawdę zdążyła zabłysnąć. Teraz, w wieku trzydziestu sześciu lat ma już małe szansę na prawdziwa karierę tym bardziej, że sama czuje się jak pięćdziesięciolatka. Opieka nad czternastoletnią córką Neve i problemy finansowe spędzają jej sen z powiek i już nikt nie pamięta, jak wspaniale zapowiadała się jej kariera, zanim nie zmarnowała życia u boku reżysera, który został szybko jej mężem, zaś obecnie siedzi w więzieniu za incydent związany ze sprzedażą skażonych narkotyków. „Gorycz szczęścia” Susan Lewis, to właśnie historia życia Susannah i fascynująca opowieść o zaufaniu i o zdradzie tych, których kochamy najmocniej. Powieść pokochają nie tylko wielbicielki kina i szklanego ekranu bądź kandydatki na aktorki, ale i wszystkie kobiety lubiące dobrą literaturę.
Codzienność Susannah to praca na kilka etatów oraz nieustanne kompromisy. Z bólem serca odmawia wszystkiego nie tylko sobie, ale i córce, z trudem wiążąc koniec z końcem i opłacając prestiżową szkołę dla córki. Ta, mimo iż wyraźnie różni się od jej rówieśników, najbardziej boleje nie nad brakiem elektronicznych gadżetów czy nowych, modnych ubrań, ale martwi się stanem matki i tym, że wciąż jest smutna. Postanawia zatem wcielić w życie ryzykowny plan i rozwiązać sprawę nie tylko partnera dla matki, ale zapewnić jej jednocześnie stabilizacje finansową. Za pośrednictwem jednego z portali internetowych postanawia odszukać pierwszą miłość matki, Alana Cunninghama i jakie jest jej zaskoczenie, kiedy mężczyzna nie tylko okazuje się być dobrze sytuowanym psychologiem, ale właśnie przeprowadził się z Manchesteru do Londynu, a na dodatek … jest zainteresowany odnowieniem znajomości z Susannah. W realizacji tego podstępu Neve pomaga najlepsza przyjaciółka Susannah, Patsy, również samotna businesswoman, gorąco kibicując jej szczęściu.
Żadna z kobiet nie zdaje sobie jednak sprawy z konsekwencji spotkania Susannah i Alana i z tego, jak bardzo odmieni to życie wszystkich. Tym bardziej, że owe zmiany dotyczą także sfery zawodowej – kobieta po raz pierwszy od lat ma szansę na rolę i to nie w reklamach, ale w serialu reżyserowanym przez mistrza w swoim fachu Michaela Graftona. Niestety praca na planie i wyjazd do Derbyshire nie wróżą dobrze związkowi, bowiem para, która dopiero co zamieszkała ze sobą, będzie musiała się rozstać. Coraz większe problemy sprawia też sama Neve, której początkowa fascynacja partnerem matki i szczęście, że ta nareszcie ma kogoś u swego boku, przeradza się w … No właśnie, jakie są powody zmiany w zachowaniu córki? Dlaczego Alan wyraźnie unika tematu swojego małżeństwa i przyczyn zerwania kontaktów nie tylko z żoną, ale i jej córkami? Czy Susannah zdecyduje się podjąć wyzwanie i wkroczy znów na plan zdjęciowy?
„Gorycz szczęścia” Susan Lewis to książka głęboka i poruszająca, w której autorka nie waha się poruszać tematów będących bolączką naszej cywilizacji. Odsłania wszystkie tajemnice, które zazwyczaj tkwią głęboko skrywane przed światem i pokazuje, że krzywda nie powinna być tematem tabu ani powodem, do czucia się gorszym. To raczej bodziec do tego, by głośno krzyczeć o niesprawiedliwości i walczyć z tym, co nas niszczy. To książka wyjątkowa, która na długo zapada w pamięć i jedna z niewielu powieści obyczajowych, do których z pewnością po latach powrócę.
Recenzja została umieszczona również na stronie wortalu literackiego Granice.pl

sobota, 22 września 2012

Laura Griffin "Nie do opisania"

Tytuł: Nie do opisania
Autor: Laura Griffin
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Geocaching to rodzaj zaawansowanych technologicznie podchodów. Ideą przewodnią tej zabawy w poszukiwanie skarbów za pomocą odbiornika GPS jest odnalezienie ukrytego wcześniej w terenie pojemnika z tajemniczą zawartością i odnotowanie tego faktu na specjalnej stronie internetowej. Ta międzynarodowa zabawa podbiła już serca tysięcy poszukiwaczy przygód na całym świecie, a uczestnicy geocachingu tworzą prawdziwą społeczność, której uczestnicy  utrzymują ze sobą kontakty i organizują cykliczne spotkania. Jedna z hardcorowych odmian tej zabawy jest extreme caching, w którym wskazówki dotyczące miejsca kryjówki, są zaszyfrowane.
Co jednak wspólnego ma ta pasjonująca gra z morderstwami kobiet na terenie Narodowego Rezerwatu Dzikiej Przyrody Laguna Madre? Tego właśnie musi dowidzieć się Elaina McCord, agentka specjalna FBI, bohaterka wciągającej książki „Nie do opisania” Laury Griffin. Autorka odsłania przed nami kulisy makabrycznych zbrodni, które wstrząsają okolicą, pokazuje też ciężki losy kobiet w służbie publicznej, zmuszonych nieustannie udowadniać swoją wartość. Oczywiście nie mogło również zabraknąć nutki romansu – wszak napięcie zgromadzone w trakcie tak trudnego śledztwa musi znaleźć gdzieś ujście. Tym samym otrzymujemy całkiem dobry kryminał z interesującym modus operandii mordercy, choć po znakomitym początku i lawinowo toczących się wydarzeniach, koniec książki wydaje się mało zaskakujący, a nawet nużący. Mimo wszystko, pozycja Wydawnictwa Prószyński i S-ka jest doskonałym sposobem na jesienny wieczór, pod warunkiem oczywiście, że zamkniemy się we własnym domu i nie będziemy kontaktować z nieznajomymi, a już na pewno nie wyruszymy na poszukiwanie skarbów ukrytych na bagnach.
Marzeniem Elainy jest zostać profilerem FBI i pracować w elitarnej jednostce BAU, oddziale analiz behawioralnych. Jej niedoścignionym wzorem jest ojciec, ale kobieta po ukończonej akademii niewiele znaczy w szeregach Biura szczególnie, jeśli przebywa na zesłaniu w Teksasie. Tutejsi mężczyźni na kobietę z odznaką reagują w specyficzny sposób – albo ją ignorują, albo tratują protekcjonalnie, bądź też próbują zaciągnąć ją do łóżka.
Sytuacji nie polepsza również pierwsza sprawa, która na zawsze może przekreślić szansę Elainy na karierę szczególnie, że nikt nie bierze nakreślonego przez nią profilu mordercy pod uwagę. Tymczasem policja odnajduje kolejne zmasakrowane ciała dziewcząt, które przed śmiercią zostają odurzone narkotykiem, a następnie patroszone myśliwskim nożem niczym zwierzęta.
Dochodzeniem interesuje się nie tylko policja i FBI, ale i pewien dziennikarz śledczy, autor książek o prawdziwych zbrodniach, Troy Stockton. Jego przeszłość oraz doskonała znajomość fatów sprawia, że nie można go wykluczyć z grona podejrzanych, a już na pewno nie można mu zaufać. Wszak może wykorzystać Elaine, a nawet sprawić, że … połączy ich uczucie. Jednak czas ucieka, rośnie także liczba ofiar. Co więcej pojawia się przypuszczenie, że dochodzenie, w którym uczestniczy Elaina, w pewien sposób wiąże się z nierozwiązaną sprawą sprzed lat, prowadzoną przez Rica Santo z departamentu policji San Marcos. Trzeba tylko udowodnić, że za nierozwiązaną sprawą zaginięcia studentek i za morderstwami w Lito, stoi jedna i ta sama osoba. Tylko tyle i aż tyle …
Laura Griffin dała się już poznać wielbicielom kryminalnych romansów powieścią „Nic do wykrycia”. „Nie do opisania” to wciąż poprawna forma autorki, która wprowadza nieco adrenaliny w nasze życie, wystawiając na próbę nasze zdolności dedukcji. Jak bowiem połączyć zamordowane kobiety, ważkę i telefony, które morderca wykonuje do Elainy? Oby agentka odnalazła sprawcę przed nami, w przeciwnym wypadku jej kariera może lec w gruzach. Chyba, że od momentu poznania przystojnego pisarza. jej priorytety uległy zmianie.
Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

środa, 19 września 2012

Diane Chamberlain "Tajemnica Noelle"

Tytuł: Tajemnica Noelle
Autor: Diane Chamberlain
Wydawca: Prószyński i S-ka


Trzy kobiety, matki, połączone niewidzialną nicią, sekretem, którego nawet nie są świadome. Ta czwarta, której życie jest tajemnicą i która w niezamierzony sposób zmieniła bieg losów przynajmniej kilku osób. I przede wszystkim dzieci, ponieważ pomimo upływu czasu, to one są najważniejsze, choć jeszcze nie zdają sobie sprawę, jak wielką rolę w życiu swoich rodziców odgrywają. Układanka różnych zdarzeń i przypadków. Wina, której w żaden sposób nie można odkupić …

Anna Bikont, Joanna Szczęsna "Pamiątkowe rupiecie"

Tytuł: Pamiątkowe rupiecie
Autor: Anna Bikont, Joanna Szczęsna
Wydawnictwo: ZNAK
„Żaden dzień się nie powtórzy/Nie ma dwóch podobnych nocy/Dwóch tych samych pocałunków/Dwóch jednakowych spojrzeń w oczy” – pisała Wisława Szymborska, tłumacząc powszechne prawo zmienności (panta rei). Jakie jednak było życie samej poetki, o której większość z nas wie tylko tyle, że została laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury? Jaka była ona sama? Kim była kobieta, o której Adam Michnik pisał, że „(…) kochała ludzi i lubiła ich kochać. Dlatego tak wiele i tak pięknie pisała o miłości”?
Zmarła po drugiej chorobie w lutym tego roku poetka, pozostawiła po sobie pustkę w sercach wielu ludzi, ale i swoją poezję, o której – w uzasadnieniu Nagrody Nobla – pisano, że „z ironiczną precyzją pozwala historycznemu i biologicznemu kontekstowi ukazać się we fragmentach ludzkiej rzeczywistości”. Uwrażliwiła nas i przez swoją twórczość stała się nam niezwykle bliska. Teraz, dzięki pierwszej pełnej biografii Wisławy Szymborskiej, autorstwa Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Pamiątkowe rupiecie”, możemy posmakować jej życia i spróbować choćby zrozumieć geniusz poetki oraz sposób jej patrzenia na świat. Opublikowana przez Wydawnictwo ZNAK pozycja to prawdziwa gratka nie tylko dla zatopionych w wierszach Szymborskiej, lecz również dla tych, którzy chcą obcować ze znakomitym tekstem pełnym humoru, anegdot i wierszy. Niezwykle starannie wydana książka, jest uaktualnioną i poszerzoną wersją pozycji „Wisławy Szymborskiej pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny” tych samych autorek. Nie sposób nie docenić ogromu pracy poniesionej przez Bikont i Szczęsną, które z niezwykłą pieczołowitością zebrały fragmenty życia poetki, liczne zdjęcia – te z dzieciństwa i z czasów współczesnych, tworząc tym samym portret Wisławy Szymborskiej, osoby tak skromnej, ale jednocześnie tak wielkiej. Już samo namówienie poetki do zwierzeń, których nie lubiła i których konsekwentnie odmawiała, było nie lada wyczynem. Jednocześnie nie czytamy emocjonalnej historii w trakcie której mamy wrażenie, że niejednokrotnie ingerencja biografów narusza delikatną granicę pomiędzy wysłuchaniem opowieści o życiu, a nieznośną w niego ingerencję. „Pamiątkowe rupiecie” to raczej podróż, w jaką Szymborska dzięki dziennikarkom zgodziła się nas zabrać – podróż w krainę dzieciństwa i w krainę poezji.
„Zwierzanie się publiczne to jest jakieś gubienie swojej własnej duszy” – mówiła Wisława Szymborska, dlatego też nie można nie docenić faktu, że zdecydowała się tę dusze nieco dla nas odsłonić, opowiadając o ojcu i matce, o bliższych i dalszych przodkach i snując fascynujące historie związane z trzema pokoleniami Szymborskich. Nie mogło w biografii zabraknąć oczywiście Zakopanego i ukochanego Podhala, które darzyła wielkim sentymentem i gdzie regularnie każdej jesieni jeździła, szczególnie od momentu, kiedy została członkiem Związku Literatów Polskich. To w Domu Pracy Twórczej na Drodze do Białego, gdzie się zatrzymywała, nawiązało się wiele jej przyjaźni, nierzadko na długie lata.
„Ichna, Ichnusia” – tak przez całe dzieciństwo mówiono do poetki, a owa Ichna opowiada również o swoim dorastaniu, o lekturach z dzieciństwa (do których chętnie wracała później w swoich felietonach) oraz o … sentymencie do krasnoludków i Juliusza Verne`a. Życie Szymborskiej, to jednak nie tylko niewinne, pełne bajek chwile, ale również wojna, okupacyjny Kraków i tajne komplety prowadzone przez siostry urszulanki. To także czas pierwszych wierszy, jeszcze nieporadnych, ale noszących znamiona późniejszego geniuszu, a także opowiadań o tematyce okupacyjnej.
W biografii czytamy również o powojennym debiucie poetki – jeden z redaktorów „Dziennika Polskiego”, Witold Zechenter, uparł się, by opublikować choć jeden wiersz „początkującej rymotwórczyni”, o ślubie z Adamem Włodkiem i mieszkaniu w tak zwanych „czworakach literackich”, o wystąpieniu z partii i pracy w redakcji „Życia Literackiego”.
Wraz z autorkami biografii zaglądamy do szuflad Szymborskiej, wypełnionych szarymi kopertami z fotografiami oraz do albumów, do których zdjęcia wklejał Kornel Filipowicz oraz przeżywamy wraz z poetką ostatnie chwile przez otrzymaniem Nobla, poprzedzone deszczem nagród i zaszczytów, chociażby imienia Zygmunta Kallenbacha, Goethego, Herdera czy doktoratu honoris causa.  Sama poetka ponoć, dowiedziawszy się o przyznaniu Nagrody Nobla odpowiedziała, że nie wie co robić w tej strasznej sytuacji – „nawet w Tatry uciec nie mogę, bo jest zimno i pada deszcz”. Ot, cała Wisława w swoim geniuszu i w swojej skromności i pokorze wobec świata. Autorka opowiada również o spotkaniu z Miłoszem i jego poezją oraz wysyłanych mu kolażach wyklejankach.
Sporo miejsca w biografii poświęcono również Michałowi Rusinkowi – sekretarzowi „od pierwszego wejrzenia”, studentowi Teresy Walas, która poleciła go poetce. Sekretarzowi, który nie tylko zajął się organizacją biura poetki, ale nawet wiernie towarzyszył jej w zabawach literackich (wymyślił nazwy gatunkowe lepieje i odwódki). On też był jedną z niewielu osób, którym pozwoliła odwiedzać się podczas choroby w szpitalu i w domu. Rusinek stał się również wykonawcą jej testamentu i członkiem zarządu oraz prezesem powołanej na mocy testamentu Fundacji.
Mimo, iż autorka w wielu wierszach przyglądała się śmierci, pisała o niej, to o swojej chorobie  i przemijaniu nie chciała rozmawiać. Czyniła co prawda do niej przygotowania, ale niemal do ostatniego momentu chciała żyć we własnym rytmie, pracować, pić wódeczkę i …pisać wiersze. Choć nie dla samych wierszy ją kochano, to dzięki nim zyskała siłę głosu. „Żadne pieniądze nie zastąpią magicznej siły, udręki i rozkoszy pisania” – powiedziała kiedyś Szymborska, poetka, która kochała swoją pracę i ludzi. Nic nie zastąpi też Wisławy Szymborskiej.
„W najlepszym razie/będziesz, mój wierszu, uważnie czytany/komentowany i zapamiętany.” pisała poetka w ostatnim wierszu, przesłanym do „Gazety Wyborczej”. Pewne jest, że jej wiersze będą czytane i zapamiętywane, podobnie, jak ona sama na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Publikacje takie jak „Pamiątkowe rupiecie” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, są tego najlepszym dowodem.
Recenzja została umieszczona również na stronach wortalu literackiego Granice.pl

wtorek, 18 września 2012

Maria Nurowska "Dom na krawędzi"

Tytuł: Dom na krawędzi
Autor: Maria Nurowska
Wydawnictwo: ZNAK
Powieści Marii Nurowskiej zawsze zostawiają ślad w moim życiu – jedne pochłaniam w ciągu kilku godzin zachłannie, długo delektując się smakiem słów na języku, inne rozczarowują mnie, a ja bezskutecznie próbuje odnaleźć w nich choć cień emocji i zapamiętanej ekscytacji. Niezależnie od odbioru jej twórczości, autorka pozostaje dla mnie wyjątkową obserwatorką życia, która nie waha się poruszać spraw trudnych, wyciągać na światło dzienne ludzkiej duszy czy przeszłości, o której czasami lepiej zapomnieć.
Jaka jest nowa książka Marii Nurowskiej? Przyznam, że sięgałam po nią z niepokojem tym bardziej dotkliwym, że nie czytałam pierwszego tomu historii, „Drzwi do piekła”. Od pierwszych jednak stron zrozumiałam, że mam przed sobą lekturę wyjątkową, nie banalną książkę o winie i karze, ale głęboką i mądrą opowieść o wybaczaniu, przede wszystkim wybaczaniu sobie, a także o dawaniu sobie pozwolenia na szczęście.
Autorka w „Domu na krawędzi” nawiązuje z nami niezwykłą, intymną relację, dopuszczając nas do lektury listu – taką formę bowiem przyjmuje powieść. Adresatką tekstu jest Iza, zaś autorką Daria Tarnowska, była więźniarka z Kowańca, morderczyni skazana za zabójstwo męża. Kiedy po sześciu latach wychodzi na wolność, nie wie, co zrobić ze swoim życiem, dokąd się udać. Nie wyobraża sobie powrotu do mieszkania stryja, wyjeżdża wiec do Zakopanego, by wśród gór odnaleźć spokój duszy i cel w życiu. Tam, w pensjonacie pani Eli, wśród prostych i mocno stąpających po ziemi ludzi, zaczyna powoli wierzyć, że przeszłość nie musi kłaść się cieniem na jej przyszłości. Pierwszą oznaka odcięcia się od tego co było, była zmiana imienia z Darii na Martę, kolejną zaś odnalezienia swojego miejsca. Swojego domu na krawędzi. Kobieta rozpoczyna remont starej chatki u podnóża Tatr, w Bukowinie Tatrzańskiej, przekształcając ją w przytulny pensjonat z bezcennym widokiem na Murań, Hawrań i Płaczliwą Skałę. Rozbudowa domu „to było trochę tak, jakbym odbudowywała siebie, swoje życie, razem podnosiliśmy się z ruin, ja i mój dom (…)” – pisze Marta, a z każdą deską kobieta jakby wracała do życia i otrząsała się z przeżytego piekła.
Jednak przewrotny los postanowił przypomnieć kobiecie o więziennej przeszłości, a życie więźniarek z jednej celi znów splata się ze sobą i przenika. W bezpiecznym świecie stworzonym przez Martę znów pojawiają się kobiety, z którymi miała kontakt w więzieniu, zaś pierwsza odnalazła ją Iza, która niegdyś ją resocjalizowała, a teraz  przyjeżdża ze swoją córeczką, ośmioletnią Olą prosić o pomoc. Owładnięta myślą o robieniu kariery w ministerstwie i przeprowadzce do Warszawy, decyduje się pozostawić córkę pod opieką przyjaciółki, wbrew jej protestom, nie tłumacząc nic nawet dziecku. I tak Marta, która z trudem radzi sobie z własnym życiem, zostaje obarczona odpowiedzialnością za niewinną istotę. Istotę, którą pokocha jak swoje dziecko. Istotę, która stopi mur obojętności, jaki kobieta wokół siebie wzniosła. Pomyśleć tylko, że skoro wizyta Izy miała takie konsekwencje, to jakie będą rezultaty spotkania z pozostałymi dziewczynami z przeszłości?
„Dom na krawędzi” Nurowskiej to powieść pisana emocjami, bowiem to one mają tu niebagatelne znaczenie. Każda z bohaterek będzie musiała zmierzyć się ze swoimi lękami, z cieniami przeszłości, które zżerają ich duszę i ciała niczym rak, nie pozwalając normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Każda będzie musiała wybaczyć sobie i nie dopuścić, by błędy popełnione w przeszłości zdeterminowały ich życie. Daria, stanie się tu wspólnym ogniwem dla więźniarek, choć niestety Kochanki -  Celinki, na skutek nieszczęśliwego zdarzenia, nie będzie już wśród nich…
Powieść Nurowskiej to powieść o kobietach, kobiecości, ale i o życiu. I to nie tym oglądanym przez różowe okulary, ale tym mającym różne rodzaje szarości, gdzie zło nie zawsze jest tym, czym się wydaje, zaś ofiarą zbrodni są także jej sprawcy. „Dom na krawędzi” nie jest łatwą lekturą, to raczej czas spędzony na celebrowaniu słowa i rozmyślaniu o tym, jak szybko wydajemy wyroki i jak często mogą okazać się one błędne. Książka to także powieść o miłości, ale nie tej kojarzonej z motylami w brzuchu, ale tej dojrzałej, naznaczonej doświadczeniami przeszłości. Miłości, na którą trzeba sobie dać pozwolenie…


Recenzja została umieszczona również na stronach wortalu literackiego Granice.pl

Anne Brontë "Agnes Grey"

Tytuł: Agnes Grey
Autor: Anne Brontë
Wydawnictwo: MG

Dziewiętnastowieczna Anglia ze swoimi ograniczeniami, zacofaniem i podwójną moralnością. Z klasami społecznymi i podejściem do kobiet, które mają być po prostu ozdobą dworu, bądź też zasilać jego funkcjonowanie pracą rąk – w zależności od tego, w jakiej rodzinie przyszło im się narodzić. Dziewiętnastowieczna Anglia ze swoimi bezkresnymi polami, urokliwymi domostwami i plebaniami wyglądającymi tak malowniczo, że zachwycali się tymi widokami najwięksi malarze, w tym Johna Constable`a. Gdzieś pośród tych sielskich krajobrazów toczy się zwykłe życie, dni wypełnione są radościami i troskami dnia codziennego, uśmiechem dzieci i ich kaprysami, morderczym wysiłkiem, ale także miłością. Kolory upływających godzin nie zawsze są jednak tak żywe jak na obrazach mistrzów, często to szarości, jakimi mieni się ludzki los. Agnes Grey, bohaterka wspaniałej powieści
Anne Brontë pod tym samym tytułem, opublikowanej przez Wydawnictwo MG to powieść przepełniona atmosferą, za którą pokochaliśmy choćby „Lokatorkę Wildfell Hall” również autorstwa Anne czy „Shirley” jej siostry Charlotte Brontë. Dodatkowo otrzymujemy solidną porcję determinacji i odwagi, bowiem autorka portretując dziewiętnastoletnią, niezamężną kobietę, która próbuje uzyskać niezależność, musiała obdarzyć ją wyjątkowym hartem ducha, pozwalającym przetrwać niejedną burzę czy upokorzenia.
Młoda i niedoświadczona Agnes Grey, rozpieszczana przez rodziców i starszą siostrę, zaniepokojona problemami finansowymi rodziny, postanowi zrobić wszystko, by być pomocną i odjąć nieco trosk schorowanemu ojcu. Richard Grey, duchowny na północy Anglii, rezydując w niewielkiej plebanii, swoimi skromnymi dochodami stara się zapewnić rodzinie byt. Fakt, że żona z miłości do niego wyrzekła się majątku rodziców, niezmiernie go trapi i niszczy niczym choroba jego ciało, poważnie nadwątlając siły. Agnes postanawia zatem dołożyć się do rodzinnego budżetu, a, że jako najmłodsze, wyręczane we wszystkim dziecko praktycznie nic nie potrafi, postanawia zostać … guwernantką. Wszak „wystarczyłoby mi tylko pamiętać siebie taką, jaką byłam w wieku swoich podopiecznych, ażeby wiedzieć, jak w mgnieniu oka zdobyć ich zaufanie i przyjaźń – jak w błądzących wzbudzić uczucie skruchy, jak ośmielić lękliwych i pocieszyć strapionych (…)” – sądzi naiwna dziewczyna.
Już pierwsza posada u niejakiej pani Bloomfield, żony emerytowanego kupca uświadamia jej, że paca guwernantki nie jest ani łatwa ani przyjemna szczególnie, kiedy ma się pod opieką rozpuszczone i okrutne dzieci, którym nie wolno zwrócić uwagi, zaś sama pracodawczyni – osoba zimna i nieprzystępna, traktuje ją z wyraźną pogardą i nie waha się na każdym kroku podkreślać jej niekompetencji i niskiego statusu społecznego.
O tym, że jej zawód jest traktowany na równi ze służbą, przekonuje się również w kolejnym domu do którego trafia. Mimo, iż po pierwszej porażce łudziła się, że nie wszyscy pracodawcy są tacy jak wspomniana pani Bloomfield, to szybko przyszło jej zweryfikować swoje sądy, a rodzina pana Murray w Horton Lodge również daleka była od okazywania należnego szacunku, nie wynikającego nawet z samego stanowiska, ale z faktu bycia człowiekiem. Pannice, nad którymi piecze trzymała Agnes należały do rozpieszczonych i złośliwych, zaś starsza Rozalia, czekająca na debiut w towarzystwie osiemnastolatka, za cel postawiła sobie łamanie męskich serc. W tym tego jednego, jedynego, na którym zależałoby Agnes…
Czy nowy wikary, pan Weston, da się omamić pięknej Rozalii, czy też może dostrzeże prawdziwe piękno i wartość Agnes? Czy dziewczyna wytrzyma służbę u ludzi, dla których znaczy tyle co nic, którzy nie wahają się wytknąć jej każdego błędu i obarczyć konsekwencjami zachowania córek? Jak zakończy się ta historia miłości w czasach, kiedy o miłości rozmawiać nie wypada, a zaloty przypominają skomplikowane podchody? To wszystko odsłoni przed nami Anne Brontë, w doskonałej powieści „Agnes Grey”. Mistrzowski jest zarówno styl pisarki, jak i plastyczność tekstu, zaś fabuła aż prosi się, by stanowić podstawę znakomitego scenariusza filmowego. Już sama świadomość, że podczas pisania autorka czerpała inspiracje z własnego życia, nadaje książce pikanterii i skłania do rozmyślania o czasach, w których przyszło żyć zarówno Anne, jak i jej bohaterce. Czasach interesujących, pobudzających wyobraźnię, ale i ciężkich, szczególnie dla kobiet, które zmuszone były same zapewnić sobie byt, a także dla tych, które skazane były na aranżowane małżeństwa. W świetle tego, Ages Grey, kobietę zahartowaną przez los, która znalazła w sobie tyle wewnętrznej siły, by walczyć o niezależność, można tylko podziwiać.


Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

niedziela, 16 września 2012

Marta Stefaniak "Czary w małym miasteczku"

Tytuł: Czary w małym miasteczku
Autor: Marta Stefaniak
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Nie ma chyba osoby, która w dzieciństwie nie słuchałaby bajek o wróżkach, elfach czy magicznych krainach. Niektórzy, tę wiarę w magię stracili w procesie dorastania, lecz są również osoby, które tęsknie wypatrują czarodziejek mogących spełniać ich pragnienia, szukają kwiatów paproci czy też wędrując drogą tęczy, próbują odnaleźć zakopane skarby. Ta wiara w nadnaturalną siłę, zbyt często sprowadzaną wyłącznie do bajek, jest czymś niewinnym i pięknym, jednak pod warunkiem, że nie przeszkadza w codziennym życiu. Jak wyglądałyby bowiem nasze miasteczka, gdybyśmy czekali na pojawienie się w nich wróżki? Jak funkcjonowałyby sklepy, banki, kina czy przychodnie, gdyby zależały od spełnienia życzeń złożonych w obliczu spadających gwiazd?
Zapewne miejsca te zamierałyby powoli, a ludzie, powoli straciliby nadzieje na to, że cokolwiek mogą zrobić, cokolwiek zmienić. Miejsca te wyglądałyby jak miasteczko z fascynującej powieści Marty Stefaniak, doprawionej słodkim lukrem, szczyptą magii i sporą dawką szarej rzeczywistości. „Czary w małym miasteczku” to urokliwa opowieść dla wszystkich, którzy wierzą zarówno w białą, jak i czarną magię, a także dla tych, którym trudno w szarości dnia codziennego odnaleźć na nowo kolory z dzieciństwa. To powieść dodająca otuchy, wlewająca w serca nadzieje i pokazująca, że niezależnie od pomocy dobrej wróżki, kluczem do sukcesu jest po prostu to, by „chciało się chcieć”.
Małe, prowincjonalne miasteczko opisane przez Stefaniak nie ma nazwy, ale właściwie może być nim każda miejscowość, po której ulicach wraz z górami śmieci hula wiatr, wystawy sklepowe straszą starymi plakatami i rdzewiejącymi kratami, zaś wskaźnik bezrobocia znacznie przekracza średnią krajową. Jedyna aktywność ma miejsce w parkach opanowanych przez nastolatków będących pod wpływem alkoholu bądź też wokół budek z piwem i barów. W takim właśnie miasteczku mieszka Maria, pracownica urzędu miejskiego, skrycie nienawidząca swojej pracy – jedynego źródła utrzymania czteroosobowej rodziny, frustracje wyładowująca podczas wypiekania pączków i innych delicji, którymi hojnie częstuje wszystkich dookoła. Tu także żyje Krysia, sklepowa, która drży przed mężem alkoholikiem, kiedy ten wraca z saksów w Niemczech oraz Artur, syn właścicieli miejscowego hotelu, których całe dnie upływają na robieniu sobie wzajemnie na złość oraz na kłótniach. W miasteczku mieszka także lekarka Łucja, zmagająca się ze swoją samotnością, czternastoletnia Joasia molestowana przez księdza czy skorumpowany burmistrz. Każdy z bohaterów obarczony jest problemami, każdy próbuje ułożyć sobie życie w dogorywającym miasteczku, choć udaje się to z trudem.
Wszystko się jednak zmienia (jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – chciałoby się powiedzieć), kiedy do tego szarego i smutnego miejsca przybywa urocza staruszka, Anna Kowalska. Wraz z nią w sercach mieszkańców zaczyna płonąć płomyk nadziei na lepsze jutro i wola walki o to, by coś zmienić. Drobne metamorfozy, przyjazne gesty i akty odwagi składają się na toczący się lawinowo proces przemiany sennego miasteczka w urokliwe miejsce pachnące pączkami Marii czy rozświetlone neonami reaktywowanego kina. Niestety, wkrótce po nowej mieszkance przybywa kolejny gość, który w dziwnych okolicznościach zajmuje piękną willę okolicznego hurtownika i jego żony, dentystki. Ów nowy rezydent, a właściwie rezydentka, to Edyta Nowacka, choć właściwie jedynym imieniem, jakie do niej pasuje, jest to  właściwe – Mogiera. Jej czarna jak smoła dusza zrobi wszystko, by odwrócić proces wielkiej odbudowy, zaczyna zatem sączyć jad w dusze wszystkich mieszkańców,  zatruwając ich swoją nienawiścią, czyniąc słabymi i mało podatnymi na ciosy czy pokusy. Anna, a właściwie Rosmonda, niestety nie może uchronić każdego…
„Czary w małym miasteczku” Marty Stefaniak, to powieść przepełniona świeżością i naturalnością, która dzięki domieszce magii zaskakuje czytelnika, kusi, ale i skłania do myślenia. Mimo, że książka należy do tych, które czyta się w sposób „lekki i przyjemny”, to poruszane w niej tematy bynajmniej do ważkich nie należą. Wręcz przeciwnie – autorka dotyka najgorszych bolączek małych (choć nie tylko tych zamkniętych w granicach miasteczek) społeczności dając nam okazję, byśmy zmobilizowali siły i stanęli do walki. Pokazuje, że choć magia się przydaje, to tak naprawdę prawdziwa siła tkwi w nas. Wystarczy tylko podjąć decyzję i wprowadzić ją w życie, a cały wszechświat zacznie nam sprzyjać. Nawet wróżka …



Recenzja znajduje się także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

sobota, 15 września 2012

Izabela Szolc "Siostry"

Tytuł: Siostry
Autor: Izabela Szolc
Wydawnictwo: Smak Słowa

Nie należę do entuzjastek kobiecej i zmysłowej, ale i rozedrganej prozy Izabeli Szolc i rzadko sięgam po jej książki. Tym razem jednak, zaintrygowana okładką, nieco tajemniczą, nieco dekadencką, rozpoczęłam swoją przygodę z „Siostrami” i … przepadłam na dwie godziny, przenosząc się w przeszłość, prosto do Jabłonnego Sadu. To, co w poprzednich książkach autorki mi przeszkadzało, pewna ulotność myśli, tutaj bezsprzecznie stanowi atut powieści, zaś klimat stworzony przez Szolc, przesiąknięty tajemnicą, ale i egzotyką, dodaje pikanterii i osnuwa akcje nutką czegoś nieokreślonego, nierealnego, działając lepiej niż niejedna kreolska przyprawa.
„Siostry” Szolc to kolejna już pozycja z „serii z przyprawami” Wydawnictwa Smak Słowa, która zabiera nas w różne zakątki świata. Tym razem akcja toczy się w majątku ziemskim w Jabłonnym Sadzie należącym do Jana Zygmunta Jabłońskiego, wiarusa kampanii napoleońskiej oraz w piekle San Domingo. To właśnie tam, pod wpływem rewolucji francuskiej wybuchły bunty niewolników, zaś po zniesieniu niewolnictwa i proklamowaniu niezależnej republiki, powstańcy pobili w 1803 roku interwencyjne wojska Napoleona I Bonaparte, złożone m.in. z Legionów Polskich w tym Jabłońskiego.  Z wyspy, oprócz rany nogi („Własną stopę zostawił na San Domingo. Niejako zapłacił nią za miłość do Pierwszego Konsula”), Jan Zygmunt przywiózł egzotyczną żonę Paulette, a także wierną służącą Titubę.
Pani domu, wtłoczona w ramy nowej rzeczywistości, nie umie się odnaleźć wśród gospodarstwa, przerasta ją także macierzyństwo. Zbyt niecierpliwa, zbyt prędka, zbyt zapatrzona w siebie, pozwala swoim dzieciom na znaczną samowolę, ograniczoną jedynie pewnymi ramami dobrego wychowania.
Dzieci, to Teodor Florian, przyszły dziedzic, a także bliźniaczki – Anna Konstancja i Józefina Maria – odrębne osoby, które zlewają się w jedną, przenikają wzajemnie, połączone tajemnymi więzami, których nie zgłębi żaden śmiertelnik. „Bliźniaczki przez całe dzieciństwo brane są za jeden wspólny byt” – pisze autorka – „Współistotny sobie, zrodzony jeden z drugiego w tej samem chwili”. Zatem … Anna Konstancja i Józefina Maria  czy może raczej Anna Józefina i Konstancja Maria? Nawet matka nie potrafi ich odróżnić, a kolorowe tasiemki, które wiąże im na nadgarstkach często ulegają zamianie. Dziewczyny bawią się swoją jednością, przenikają wzajemnie, stając się lustrzanymi odbiciami. Jedynie brat jest w stanie je poznać „po zapachu”.
Lata beztroskiego dzieciństwa kończą się wraz z wiadomością o śmierci Napoleona - Jan Zygmunt pada rażony apopleksją, która na długie lata przykuwa go do łoża. Paradoksalnie, to jego kreolska żona doglądając go niestrudzenie niknie w oczach, aż w końcu żegna się z obcym dla niej światem odpoczywając w pokoju. Ojciec umiera już kiedy panny są dorosłe, jednak nie na tyle, by być odpowiedzialnymi za swoje czyny. O którą jednak chodzi? O Annę Konstancję czy Józefinę Marię? Ciężar opieki nad  umierającym ojcem spoczywa na barkach Anny, jednak przywdziewa ona również skórę Józefiny, by zagwarantować starcowi miłość obu córek. Jednak łatwość, z jaką staje się siostrą jest niebezpieczna. Wszak to samo może zrobić ta druga. Ta, która z siostry staje się rywalką, zaś z przyjaciółki – wrogiem.
„Siostry” to Izabeli Szolc to przede wszystkim skomplikowane relacje pomiędzy dwiema kobietami, które wchodząc w okres dorosłości, odkrywają wspólnie pragnienia i pożądanie. Autorka odziera je z niewinności, pisze bez skrępowania o zabiegach pielęgnacyjnych ojca, jego strefach intymnych i ciekawości tak naturalnej dla rodzącej się kobiecości. „Siostry” to także obraz kraju IX wieku, biesiadne tradycje (w tym żywy indyk podawany w trakcie przyjęć i „rytuał” związany z jego podawaniem) oraz szczypta magii, którą wnosi wiara Tituby. To książka, która długo zalega na duszy, w której możemy się rozsmakować, która zmusza do zastanowienia i wnikliwego studiowania tekstu, równie niejednoznacznego, jak fenomen bliźniaczek.
Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

czwartek, 13 września 2012

Ewa Siarkiewicz "Czwarty kąt trójkąta"

Tytuł: Czwarty kąt trójkąta
Autor: Ewa Siarkiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Spory o przeznaczenie, które toczą się na płaszczyźnie religii i nauki, od lat nie zbliżają się nawet do wydania ostatecznej opinii. To, czy wierzymy w przeznaczenie i w los zapisany w gwiazdach, czy też przeciwnie – aktywnie uczestniczymy w kreowaniu własnej przyszłości, zależy od indywidualnych przekonań, modelu wychowania, stylu życia bądź wartości, którymi się w życiu kierujemy. Dlatego też jedni wierzą we wszelkie wróżby, horoskopy i przepowiednie, zaś inni uznają wróżbitów za szarlatanów, czerpiących korzyści majątkowe żerując na ludzkiej naiwności.
A jednak, nawet jeśli sceptycznie podchodzimy do wszelkiego rodzaju wizji, to nigdy nie mamy pewności, że nie tkwi w nich choć ziarenko prawdy. Tak właśnie, do wróżby podeszła Katarzyna Rajewska, jedna z bohaterek wciągającej książki „Czwarty kąt trójkąta” autorstwa Ewy Siarkiewicz. Znana już z takich powieści, jak „Kuźnia na Rozdrożu” i „Kuźnia Głupców” pisarka, obiektem swoich zainteresowań uczyniła jak zwykle ludzi, ich emocje, problemy i tajemnice. Nie zabrakło tu również szczypty dreszczyku bowiem w skomplikowanej intrydze stawką jest życie, a także magii – tej białej, która pomaga w codziennym życiu i w podejmowaniu decyzji.
Katarzyna, właścicielka biura matrymonialnego „Klinika serc”, podczas swoich pięćdziesiątych urodzin słyszy wróżbę, która zasiewa ziarenko niepokoju w jej sercu. Do jej rodziny zbliża się bowiem nieokreślone niebezpieczeństwo, tymczasem jej ukochane córki – Julia i Mona, są dla niej wszystkim i jest w stanie podjąć każde działanie, by je ochronić. Wydaje się, że fatum wisi szczególnie nad starszą z nich, Julią, i to już od kilku lat. Pomimo upływu czasu kobieta nie potrafi pogodzić się z poronieniem, a poczucie winy, niska samoocena i zaprzeczanie swojej kobiecości, izolują ją także od ukochanego męża Damiana. Kiedy jednak staje się on ofiarą wypadku, Julia zaczyna rozumieć, jak wielkim uczuciem go darzy i co oznaczałaby utrata tego wspaniałego człowieka.
Młodsza siostra, Mona, dysponująca „szóstym zmysłem” jest przekonana, że katastrofa samochodowa szwagra nie była dziełem przypadku, a jej podejrzliwa i żądna wiedzy natura nie pozwala jej zostawić tych przypuszczeń bez weryfikacji. Nie mająca stałej pracy ani mężczyzny dziewczyna angażuje całą swoją energię, by rozwiązać problemy siostry i to po raz kolejny – niekiedy bowiem łatwiej jest sterować cudzym życiem, niż swoim. Mimo sceptycyzmu rodziny okazuje się jednak, że intuicja jej nie zawiodła, zaś Mona odkrywa niejedną tajemnicę z życia Damiana. Same przypuszczenia jednak nie wystarczą, by oskarżyć kogoś o usiłowanie morderstwa, zatem dziewczyna  musi zdobyć niezbite dowody. Całe to dochodzenie dzięki pewnemu kelnerowi staje się niezwykle ekscytujące…
Jakie tajemnice kryje niezłomny i troskliwy Damian? Czy nad rodziną Katarzyny rzeczywiście zbierają się czarne chmury? Na te pytania odpowiada Ewa Siarkiewicz i choć zakończenie jest dość schematyczne, a źródło zagrożenia można zbyt wcześnie zidentyfikować, to „Czwarty kąt trójkąta” wciąga czytelnika niczym przyzwoity kryminał. Tym bardziej, że sporo miejsca autorka poświeciła analizie psychologicznej postaci, tworząc galerię barwnych osobowości z charyzmatyczną Moną na czele, obdarzając ich nie lada problemami i stawiając przed wyborami. I choć powieść nie wyjaśnia ostatecznie kwestii przeznaczenia, to  może właśnie o to chodzi, by pewne zjawiska pozostawić jako niedopowiedziane, budzące lęk, ale też i ekscytację?


Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl

poniedziałek, 10 września 2012

Ksawery De Montepin "Czerwony testament"

Tytuł: Czerwony testament
Autor: Ksawery De Montepin
Wydawnictwo: Damidos
Niektórzy ojcowie po urodzeniu córki urządzają huczne przyjęcia. Niektórzy obsypują prezentami partnerkę z wdzięczności, że obdarzyła ich tak słodką istotą, która szybko staje się „oczkiem w głowie”. Niektórzy jednak posuwają się dalej i … obdarowują wszystkie dzieci, urodzone w okolicy w tym samym dniu. Jeśli sami są majętni, a dzieci tych jest tylko sześcioro, każde z nich może liczyć na niemałą kwotę w prezencie. Tyle tylko, że dzieci dostaną ją dopiero po spełnieniu określonych warunków.
O tym, co trzeba zrobić, by wejść w posiadanie ośmiuset tysięcy franków pisze Ksawery De Montepin, robiąc to tak zajmująco, że „Czerwony Testament” to powieść nałogowo wciągająca, od której wprost nie można się oderwać, nie poznawszy przebiegu wydarzeń. Tom pierwszy historii wprowadza nas w życie intrygującego filantropa, hrabiego Filipa de Thonnerieux, posiadacza ogromnej fortuny i mężczyzny złamanego życiem. Pomimo upływu lat nie może się pogodzić ze śmiercią ukochanej żony i córki Marii, w której pokładał swoje nadzieje i której narodziny uczcił tak szczodrze. Postanowienie, by wyposażyć w polisę pieniężną wszystkie dzieci mieszkające w rejonie, uszczupli jego majątek o prawie pięć milionów franków, jednak hrabia nie dba o to, stawiając jedynie kilka warunków skorzystania z daru.
W urzędzie stanu cywilnego w Paryżu zgłoszono sześcioro dzieci, które przyszły na świat w dniu narodzin Marii. Fabian de Chatelux, Rene Didier Labarre, Amadeusz Duvernay, Prosper Juliusz Boulenois, Marta Emilia Berthier i Albert Paweł Fromental – oni wszyscy otrzymają po osiągnięciu pełnoletniości zapisaną kwotę pod warunkiem przedstawienia dowodu potwierdzającego tożsamość oraz złotego medalionu. Medaliony te otrzymali rodzice obdarowanych dzieci, by przekazać je w wieku dwudziestu jeden lat samym uprawnionym. Na złotych medalach, po jednej stronie wyryte są numery porządkowe, rok i data narodzin córki hrabiego, po drugiej zaś – powtórzony numer porządkowy i trzy wyrazy. Wszystkie te medale, ułożone kolejno obok siebie, stanowić mają wskazówkę prowadzącą do miejsca, gdzie ukryte są pieniądze.
Jeśli z pewnych przyczyn nie będzie można zebrać wszystkich medalionów składając je razem, hrabia wymyślił makiaweliczne rozwiązanie – identyczne wskazówki dotyczące ukrycia skarbu umieścił w książce o tytule „Czerwony Testament. Pamiętniki Pana de Laffemes”, będącej w posiadaniu biblioteki narodowej. Tyle tylko, że tomik ten pada ofiarą tajemniczych kradzieży białych kruków przechowywanych we wszystkich bibliotekach w okolicy.
Jak w takim razie odnaleźć pieniądze hrabiego mają złoczyńcy: Pascal Saunier i Jakub Legarde, z których żaden nie jest uprawniony do otrzymania prezentu, ale dzięki kradzieży testamentu hrabiego znają warunki potrzebne do jego uzyskania? Czy jedynym wyjściem okaże się odszukanie szczęśliwych posiadaczy medalionów i ich odebranie? Jak potoczą się losy spadkobierców hrabiego i czy fakt, że z biblioteki zniknął właśnie „Czerwony Testament” jest tylko przypadkowym zbiegiem okoliczności? Na te pytania odpowiedzi można szukać w powieści Ksawerego De Montepin, choć droga do prawdy nie będzie łatwa. Pascal i Jakub zrobią wszystko, by po wyjściu z więzienia wieść życie majętne, a odebranie medalionów siłą, czy przyjęcie fałszywej tożsamości i wykorzystanie biednej sieroty, nie stanowią dla nich problemu. Czytelnik zaś z rosnącym zainteresowaniem obserwować może to, w jaki sposób poszczególne wątki historii zaczynają się ze sobą splatać czyniąc historię niezwykle intrygującą.
Mimo, iż po rozpoczęciu lektury miałam za złe autorowi, że upublicznia zapisy testamentu hrabiego odbierając sprawie nutkę tajemniczości, to wkrótce przekonałam się, że wiedza o spadkobiercach niczego nie zmienia. Zagadka zaczyna się robić coraz bardziej skomplikowana, zaś jej rozwiązanie z upływem kolejnych stron wcale się nie przybliża. Dla osób lubiących atmosferę związaną z nerwowym oczekiwaniem na odkrycie skarbu, okraszonym portretami francuskiej burżuazji, „Czerwony testament” jest doskonałą propozycją. Moja niespokojna natura i pragnienie zgłębiania tego, co niewyjaśnione odnalazło w powieści przystań na dobrych kilka godzin i pewne jest, że po kolejną część sięgnę, by znów tropić medale i zagłębiać się w meandry chciwej duszy ludzkiej oraz poznawać tajemnice wielkiego majątku.



Recenzja została umieszczona także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

czwartek, 6 września 2012

Patrycja Pelica "Wszystkie kolory życia"

Tytuł: Wszystkie kolory życia
Autor: Patrycja Pelica
Wydanwictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Jakie to uczucie, kiedy świat ogranicza się do kilku metrów kwadratowych strychu? Jakie to uczucie, kiedy schronienie staje się jednocześnie więzieniem, każdy szmer jest dowodem zbrodni, zaś oddech – zdradą? Jakie to uczucie, kiedy o życiu świadczą jedynie kolory? Te, są zawsze, choć często przybierają ciemne barwy, jak śmierć, jak gnijące ciała i potępione dusze. Czasami też ociekają purpurą, niczym krwią wypływającą z otwartej rany. Zdarza się jednak tak, że kolory kojarzą się z miłością i nadzieją, że mimo wszystko nadejdzie lepsze jutro, a demony przepędzi kolejny świt.
Zuzia, bohaterka utkanej z emocji i okraszonej łzami książki Patrycji Pelicy „Wszystkie kolory życia”, poznała barwy dopiero z nadejściem wojny. My zaś poznajemy wstrząsające losy ludzi, których bardziej niż wojna zniszczyła nienawiść i strach przed innością. Autorka przenosi się z nami w czasy, kiedy ziemia ociekała krwią Polaków i Żydów, malując pełen cierpienia portret ludzi, którzy gotowi byli zginąć za bliźnich, a także tych, którzy wydawali wyroki. Ten obraz narodu polskiego prezentowany przez Pelicę nie jest popularny, wolimy widzieć siebie w roli ofiar, zbyt rzadko mówi się nie o bohaterach, ale o tych Polakach, którzy posyłali na śmierć za kilka srebrników, którzy – niczym Judasz – zdradzali.  Tymczasem ten niechlubny okres w historii powinien stać się przykładem, jak wojna wydobywa z ludzi pierwotne instynkty i … jak niszczy człowieczeństwo.
Zuzia miała zaledwie czternaście lat kiedy przyszła do niej wojna, a wraz z nią dorosłość. Ojca, zastrzelonego przez Niemców nie miała nawet czasu opłakiwać, bowiem na strychu czaili się Oni – Żydzi. Zjawili się w nocy, a wraz z nimi do drzwi Zuzi zapukał strach i potępienie, ale i miłość, która wypala piętno na sercu. Daniel, którego imię znaczyło „Pan jest moim obrońcą” i jego córeczka Anna Maria stali się jej teraźniejszością i przyszłością, jej potępieniem, ale i kolorami w jej życiu. „Kolory to wszystko, co może mieć samotny Żyd na strychu” – mówił On, próbując schwytać w dłonie smugę światła przeciskającego się przez zasłony. Bo słońce było wrogiem, zbyt wiele pokazywało i mogło przynieść śmierć. Przecież „miejsce Żydów jest w komorze”, a „dobry Żyd to martwy Żyd” mówili Polacy, stawiając się na równi  Niemcami, z okupantem, choć właściwie jemu można było wybaczyć, a im nigdy. Nawet siostra Zuzi, Julia bezlitośnie wydawała wyroki, obciążając swoje sumienie śmiercią tych, którzy pragnęli schronienia i tych, którzy odważyli się go udzielić. To, że sama Zuzia ukrywa Żydów było dla niej niezrozumiałe, bardziej niż to, że została nazistowską nałożnicą. Ciało było bowiem tym, co mogła zaoferować Eberhardowi w zamian za ułudę bezpieczeństwa i życie tych, których z góry skazano na śmierć. Chociaż się go bała, to właśnie ten Niemiec obudził w niej namiętność, on też pokazał, że nawet zwierzę może mieć ludzkie odruchy, że może kochać. Nawet wówczas, kiedy miłość ma kolor krwi i cierpienia niewinnych.
Jednak to Daniel wrył się głęboko w jej myśli, stopił z jej ciałem, jego piętno nosiła przez lata. „Dziwka”, „Żydowska dziwka” – tak brzmiało jej nowe imię po wyzwoleniu i nawet rosyjski oficer Iwan, którego poślubiła używał tego określenia z każdym kolejnym ciosem, delektując się jej cierpieniem, ale mając świadomość, że to Daniel, a nie on, zajmuje jej myśli, a oczekiwanie na jego powrót – pozwala przetrwać.
Historia Zuzi nie kończy się wraz z nadejściem wyzwolenia – bo tak naprawdę co ono dla niej oznaczało? Po strachu przed Niemcami, nadszedł czas na strach przed Polakami, którzy bez skrupułów wyrzucili ją poza nawias społeczności, skazując na ostracyzm także jej i Iwana córkę, a nawet wnuczkę. Opowieść oparta na faktach – jak czytamy na okładce – wzbudza w nas skrajne emocje, pojawiają się krwawe wizje przeszłości i niedowierzanie. Nie nam jest jednak oceniać zachowanie ludzi, pozostaje tylko głęboko współczuć straceńcom, którzy sami skazali na potępienie swoje dusze. Tak, jak nie przyznaje sobie prawa, by wydawać wyroki i opinie o zachowaniu Niemców, Żydów czy Polaków, tak nie mogę sobie odmówić określenia powieści Patrycji Pelicy mianem wyjątkowej. I nie chodzi to o młody wiek autorki, która stworzyła dzieło kumulujące sobie mądrość i doświadczenie przeszłości, ale o wyjątkowy zmysł obserwacji i analizy zachowań ludzkich. A także o wyjątkowy język „Wszystkich kolorów życia”, który barwi słowa emocjami, zderzając poetyckie ujęcie szarości z brutalnym realizmem. To powieść, która powinna jednoczyć, która staje ponad podziałami przekonując, że tak, jak wobec strachu, tak i wobec miłości jesteśmy równi. I wobec Boga, niezależnie od tego, jaka ma twarz czy imię. A słowa autorki „Bóg wybaczał – oni nie. Nigdy” – niech towarzyszą nam nie tylko podczas lektury, ale i przez całe życie, stanowiąc przestrogę, by już nigdy nie można było powiedzieć „ludzie ludziom zgotowali ten los”. 



Recenzja została umieszczona także na stronach wortalu literackiego Granice.pl

Ferenc Máté "Prawdziwe życie"

Tytuł: Prawdziwe życie
Autor: Ferenc Máté
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
A gdyby tak rzucić wszystko, zrezygnować z wszechobecnej gonitwy za pieniędzmi, karierą, sławą i … wyjechać do Toskanii? Przecież wokoło słyszymy relacje ludzi, którzy zmienili swoje życie diametralnie, którzy zostawiają w miastach luksusowe apartamenty, intratne posady w korporacjach i zaczynają wieść życie wolne od stresu czy upływających terminów. „Może już czas usiąść i porozmawiać od serca z jedyną osobą, która może coś zmienić; z samym sobą. Może już czas zadać sobie kilka niewygodnych pytań o to, co naprawdę się w życiu liczy. Na czym polega prawdziwy sukces (…)” – pisze  Ferenc Máté w swojej najnowszej  książce „Prawdziwe życie”. Autor bestsellerowych powieści  „Winnica w Toskanii” oraz „Wzgórza Toskanii” wraca ponownie, by w sielsko-moralizatorskim  stylu, odwołując się do naszego sumienia i pragnień siać zamęt w umysłach. Tym razem nie mami nas opowieściami o wspaniałym życiu, jakie wiedzie z rodziną we Włoszech, ale zmusza do zadawania sobie pytań o sens i kierunek naszych poczynań.
Choć po „Prawdziwym życiu” spodziewałam się pasjonującej historii, to i w tym swego rodzaju apelu o powrót do korzeni, do  prostoty, również znalazłam magię. Mimo, iż słowa Máté nie są odkrywcze, daleko im do motywacyjnego tonu specjalistów od coachingu, to właśnie ich przeciętność ma szanse poruszyć nasze dusze i obudzić w nas tęsknotę za tym, od czego tak naprawdę uciekamy – za prostotą.
Autor, choć pokazując przykłady rozpasania, autodestrukcyjnych zachowań, upadku moralności i pędu ku zatraceniu odwołuje się głównie do sytuacji w Stanach Zjednoczonych, to tak naprawdę mógłby za niechlubny przykład postawić większość krajów, powszechnie uznanych za cywilizowane.
„Prawdziwe życie” to zatem lekko filozoficzny monolog, przesycony troską o nasze zdrowie, pracę czy model spędzania wolnego czasu. Máté pisze o kosztach społecznych postępu technologicznego – samochodach skazujących nas na niekończące się dojazdy do pracy czy ograniczających naszą wolność urządzeniach, typu: iPhone, laptop czy blackberry. Zwraca naszą uwagę na fakt, iż bliskość z ludźmi zastąpił nam ekran monitora, a słowa – emotikony. „Wydaje się, jakbyśmy stali się społeczeństwem, które boi się spojrzeć prawdzie w oczy” – pisze autor, wymieniając koszty środowiskowe rozwoju, rozprawiając się z mitem stałej pracy, która chwyta nas w pułapkę złudnego bezpieczeństwa i mami obietnicą luksusu. „Przestańmy zmieniać samochody, domy, żony i mężów, kolor włosów, rozmiar naszych klat czy rachunki bankowe (…) I jeżeli żadna z tych zmian nie przyniosła trwałego zadowolenia, to czemu wierzymy, że przyniesie je następna? Może pora zamiast tego zmienić świat” – konkluduje Máté, zmuszając nas do pełnej mobilizacji, opuszczenia bezpiecznej, choć czasowej strefy komfortu i szerszego spojrzenia na otaczający nas świat.
Prawdziwym „kwiatkiem” (i to niemal dosłownie), jest jednak rozdział poświęcony „dbałości o ogródek warzywny”, czyli traktujący o radości płynącej z gleby, pożegnaniu z trawnikiem i o dobrym jedzeniu.
Być może „Prawdziwe życie” nie wywoła rewolucji w naszych umysłach, nie zmieni sposobu życia czy stosunku do otaczającego nas świata. Może po lekturze  nie rzucimy stałej posady, nie podążymy drogą naszych marzeń, pełną przeszkód i niepewności. Może książkę Ferenca Máté uznamy za populistyczną papkę i dowód na to, że opłaca się „odcinać kupony” od sławy. Może się jednak zdarzyć tak, że jedna osoba na tysiąc odnajdzie w niej prawdę i inspirację, by snuć wizję swojej przyszłości, zaczerpnie z niej siłę, by zawalczyć o samego siebie. Wówczas już żaden głos krytyki wobec „Prawdziwego życia” nie będzie miał znaczenia. Dlatego też powstrzymam się od niepochlebnych stwierdzeń i poczekam mając nadzieję, że ktoś z Was odnajdzie szczęście w słowach zaklętych w książce. Kto wie, może będę to ja sama? 


Recenzja została także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl