Tytuł: Freelancer
Autor: Andrzej Te
Wydawnictwo: NovaeRes
Kiedy jesteśmy dziećmi wszystko jest proste, wszystkie nasze działania wydają się mieć sens i służą zaspokojeniu naszych pragnień oraz realizacji celu nawet wówczas, kiedy jest on absurdalny. Dlaczego więc z upływem lat nasze plany tracą swą wyrazistość, dlaczego zbaczamy z raz obranej drogi, a nawet wówczas, kiedy uda się nam spełnić marzenia, to okazują się one dalekie od wyobrażeń? Może właśnie to oznacza dorosłość… Może to umiejętność obniżania lotów i konfrontowania swoich marzeń z rzeczywistością? Te przerażające pytania nasuwają się po lekturze książki Andrzeja Te, określanej mianem powieści inicjacyjnej. Powiedziałabym, że to raczej powieść depresyjna, niezwykle dobrze oddająca polską rzeczywistość i losy tysięcy wykształconych ludzi, których przyszłość rysuje się w czarnych barwach.
„Freelancer” to książka wielowymiarowa i niejednoznaczna, takie są też moje odczucia. Z pewnością nie jest to pozycja, po którą sięgnę ponownie, nie jest to też powieść, którą czyta się z przyjemnością. Właściwie mogłyby to być dwie oddzielnie funkcjonujące publikacje, z których jedna traktuje o przeszłości, czyli o czasach dzieciństwa bohatera, zaś druga – o dorosłości. Zamysłem autora było z pewnością przeciwstawienie sobie tych etapów w życiu człowieka, ale czy była to udana próba? Nie jestem przekonana, choć zarówno opowieść o młodym Iksie i jego działalności przestępczej, jak i o dorosłym już, trzydziestoletnim obywatelu Polski, wciągają i skłaniają do przemyśleń.
Metamorfoza, jaką przechodzi bohater jest niezwykle widoczna. Dorastanie wypełnione morzem tequili pitej na hiszpańskim wybrzeżu, amfetaminą, LSD, haszyszem i skuną, pobytami na izbie wytrzeźwień, bijatykami i poczuciem wszechmocy ostro kontrastuje z Iksem Igrekiem, już jako „dorosłym przez wielkie De – jak dupa”. Dwa kierunki studiów, staże w agencjach reklamowych za marne grosze i własna firma z branży reklamowej ani trochę nie przybliżyły go do celu, co więcej, dawno już cel ten stracił z oczu. Nawet decyzja, którą pewnego dnia podejmuje, by ponownie stać się sobą, by zacząć kierować się zasadami sprzed podjęcia pracy zawodowej, a także znaleźć hobby, któremu będzie mógł się poświecić, spalają na panewce. Zostaje sam ze swoim monotonnym życiem rozwodnika, który pustkę duszy zagłusza alkoholem i trawką, zaś serca – kolejnymi podbojami. Bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak znaleźć sobie misję, która wniesie koloryt do jego nędznego życia – postanawia zatem rozpracować tajemnicę Fundacji redukującej stres „Stresencja”. Z jakim skutkiem?
„Dość tego, że wszystkie jego dotychczasowe działania i próby bycia odpowiedzialnym, samodzielnym, samowystarczalnym (…) okazały się nic nie warte, były tylko żartem Kundery” – pisze autor, a ja waham się, czy mam się nad Iksem litować, czy też jego użalanie się nad sobą warte jest raczej pogardy.
Podobny dylemat mam z jednoznacznym określeniem powieści, obnażającej słabość natury ludzkiej, ale też słabość systemu odbierającego energię, by walczyć o siebie. Również należę do pokolenia omamionego wizją świetlanej przyszłości po studiach tyle tylko, że możliwości dzisiejszego rynku pracy dawno już przestały być adekwatne do tych obietnic. Pytanie tylko, czy poddamy się i skończymy jako sfrustrowane własną bezsilnością jednostki czy też weźmiemy sprawy w swoje ręce nawet, jeśli oznacza to wyjazd z kraju – w końcu „Europa bez barier” do czegoś zobowiązuje. Atutem „Freelancera” jest natomiast (to już stwierdzam bez wahania) grafika tworzona przez autora, stanowiąca jedność z tekstem. I choć nie jestem przekonana, czy mam ochotę sięgnąć jeszcze kiedykolwiek po książkę Andrzeja Te, to w przypadku komiksu jego autorstwa, zrobię to bez wahania.
„Freelancer” to książka wielowymiarowa i niejednoznaczna, takie są też moje odczucia. Z pewnością nie jest to pozycja, po którą sięgnę ponownie, nie jest to też powieść, którą czyta się z przyjemnością. Właściwie mogłyby to być dwie oddzielnie funkcjonujące publikacje, z których jedna traktuje o przeszłości, czyli o czasach dzieciństwa bohatera, zaś druga – o dorosłości. Zamysłem autora było z pewnością przeciwstawienie sobie tych etapów w życiu człowieka, ale czy była to udana próba? Nie jestem przekonana, choć zarówno opowieść o młodym Iksie i jego działalności przestępczej, jak i o dorosłym już, trzydziestoletnim obywatelu Polski, wciągają i skłaniają do przemyśleń.
Metamorfoza, jaką przechodzi bohater jest niezwykle widoczna. Dorastanie wypełnione morzem tequili pitej na hiszpańskim wybrzeżu, amfetaminą, LSD, haszyszem i skuną, pobytami na izbie wytrzeźwień, bijatykami i poczuciem wszechmocy ostro kontrastuje z Iksem Igrekiem, już jako „dorosłym przez wielkie De – jak dupa”. Dwa kierunki studiów, staże w agencjach reklamowych za marne grosze i własna firma z branży reklamowej ani trochę nie przybliżyły go do celu, co więcej, dawno już cel ten stracił z oczu. Nawet decyzja, którą pewnego dnia podejmuje, by ponownie stać się sobą, by zacząć kierować się zasadami sprzed podjęcia pracy zawodowej, a także znaleźć hobby, któremu będzie mógł się poświecić, spalają na panewce. Zostaje sam ze swoim monotonnym życiem rozwodnika, który pustkę duszy zagłusza alkoholem i trawką, zaś serca – kolejnymi podbojami. Bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak znaleźć sobie misję, która wniesie koloryt do jego nędznego życia – postanawia zatem rozpracować tajemnicę Fundacji redukującej stres „Stresencja”. Z jakim skutkiem?
„Dość tego, że wszystkie jego dotychczasowe działania i próby bycia odpowiedzialnym, samodzielnym, samowystarczalnym (…) okazały się nic nie warte, były tylko żartem Kundery” – pisze autor, a ja waham się, czy mam się nad Iksem litować, czy też jego użalanie się nad sobą warte jest raczej pogardy.
Podobny dylemat mam z jednoznacznym określeniem powieści, obnażającej słabość natury ludzkiej, ale też słabość systemu odbierającego energię, by walczyć o siebie. Również należę do pokolenia omamionego wizją świetlanej przyszłości po studiach tyle tylko, że możliwości dzisiejszego rynku pracy dawno już przestały być adekwatne do tych obietnic. Pytanie tylko, czy poddamy się i skończymy jako sfrustrowane własną bezsilnością jednostki czy też weźmiemy sprawy w swoje ręce nawet, jeśli oznacza to wyjazd z kraju – w końcu „Europa bez barier” do czegoś zobowiązuje. Atutem „Freelancera” jest natomiast (to już stwierdzam bez wahania) grafika tworzona przez autora, stanowiąca jedność z tekstem. I choć nie jestem przekonana, czy mam ochotę sięgnąć jeszcze kiedykolwiek po książkę Andrzeja Te, to w przypadku komiksu jego autorstwa, zrobię to bez wahania.
Recenzja zostala także umieszczona na stronach wortalu literackiego Granice.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz